Na deptaku w Ciechocinku
– Ho, ho, ho – dawno niewidziany gość! Witam panie Kazimierzu. Gdzie pan był, jak pana nie było?… – Eustachy Mordziak, kupiec z pl. Szembeka, szczerze ucieszył się na widok swego kolegi, Kazimierza Główki, emeryta, zaopatrującego się tradycyjnie na bazarze.
– Pomyślał pan sobie, że już się odmeldowałem z tego łez padołu, co? Niech się pan przyzna.
– Boże broń, co pan takie rzeczy? Ale z drugiej strony, to jednak swoje lata pan ma. W takie upały ludziom starszym łatwo nie było. Mało to człowiek się naczytał, nasłuchał?
– Jakoś jeszcze tym razem się udało, jak pan zresztą na własne oczy widzi. Po prostu wyjechaliśmy z żoną do sanatorium.
– O!
– Do Ciechocinka. Wypełniliśmy kiedyś papier i o dziwo, po parunastu miesiącach, dostaliśmy przydział na Ciechocinek właśnie. A pan, panie Eustachy, też urlopu zakosztował?
– W tym roku coś się nam nie składa. Może na ferie zimowe gdzieś pojedziemy? Ale niech pan opowiada, jak było?
– Po pierwsze dużo ludzi pobożnych. Ile razy człowiek koło kościoła przejeżdżał, to zawsze ktoś wchodził albo wychodził. Ruch na okrągło.
– Nie dziwię się?
– Tak, a dlaczego?
– Bo Ciechocinek słynie z tego, że tam kuracjusze pod żadnym względem zbyt wstrzemięźliwi nie są. To i spowiadać mają się z czego.
– A ja bym panie Eustachy na pierwszy miejscu stawiał mimo wszystko względy zdrowotne. To jednak takie miejsce, w którym ludzie zdrowie próbują podratować. Są już po przejściach, na własnej skórze przekonali się, jak kruche jest ich życie. W Ciechocinku taki dowcip się opowiada:
Ksiądz spaceruje przed kościołem, widzi młodego mężczyznę. Serdecznym gestem zaprasza go do wejścia do środka.
– Proszę księdza, ale ja jestem niewierzący.
– Proszę się nie niepokoić. To przechodzi po pierwszym zawale…
– Co prawda, to prawda. Nawet mówi się, że „jak trwoga, to do Boga”.
– Ale, panie Eustachy, to wcale nie znaczy, że w tym Ciechocinku jakieś żelazne zasady obowiązują. Co to, to nie.
Tam się leczy, ale też się żyje! Największą atrakcją każdego turnusu są „fajfy”. Panie ubrane w nowe bluzki kupione im przez mężów na sanatoryjną okazję, panowie wyprasowani od stóp do głów przez żony, niczym kokosze w barwach godowych i niczym indyki z rozwiniętymi ogonami, gulgocząc i pomrukując schodzą się na parkiecie. Od pierwszego kawałka parkiet tętni w rytm tętniących serc. Ręce pań szerokie w barach od noszenia wnuków, wdzięcznie, wężowymi ruchy zwijają się i rozwijają nad głowami zapraszając: bliżej, bliżej… Panowie, którym na co dzień wnuki zawiązują sznurowadła, w dziarskich podskokach odpowiadają na te zachęcające gesty.
„Przez twe oczy, te oczy zielone oszalałem
Gwiazdy chyba twym oczom oddały cały blask”…
Furda mięśniaki, co tam żylaki, artretyzm, reumatyzm i osteoporoza, nic to zwichrowane kręgi szyjne i lędźwiowe… Chwilo trwaj!…
– Pamiętam, panie Kaziu, jak cytował mi pan tego ruskiego poetę Majakowskiego, którego zapytali kiedyś:
– Napisał pan, że wśród Gruzinów jest pan Gruzinem, wśród Rosjan jest pan Rosjaninem, a wśród idiotów?…
– A w Ciechocinku, panie Eustachy, byłem pierwszy raz i na dodatek z żoną…
Szaser