Alternatywa
– Pochłodniało – ni to stwierdził, ni to zapytał pan Eustachy Mordziak, kupiec bieliźniany, widząc swojego przyjaciela, Kazimierza Główkę, który w kurtce pojawił się na cotygodniowych zakupach na bazarze na pl. Szembeka.
– Tak jakby. Ale mówią, że za parę dni znów ma być 30 stopni.
Pan Kazimierz usiadł na ławce opodal straganu pana Eustachego. Rozmowa wyjątkowo im się dziś nie kleiła. W końcu nie wytrzymał pan Kazimierz:
– Siedzimy koło siebie, jak nie przymierzając tych trzech w przedziale pociągu.
– Dokąd jechali?
– Czy to ważne? Do Kołomyi. Nie o to chodzi.
– To, o co?
– Dwóch z nich to byli rabini, a jeden zwykły obywatel, po prostu. I właśnie ten obywatel po kilku godzinach nie wytrzymał i mówi: – Miałem nadzieję, że będę świadkiem rozmowy dwóch wybitnych umysłów, a tu cisza! Na co jeden rabi z politowaniem odpowiada: – Ja wiem wszystko, on wie wszystko, to o czym mamy rozmawiać?!
– Dobre, powiedział pan Eustachy, uśmiechając się dyskretnie. A wracając do pogody, to dobrze, że znów będą upały. W końcu lato niech latem będzie, zima zimą, a… niedziela niedzielą…
– Co pana nagle naszło z niedzielą?
– Bo widzi pan, panie Kazimierzu, u nas na bazarze wielka debata się toczy – handlować w niedzielę, jak chce zarząd, czy nie – jak chcą kupcy.
– Raczej, jak nie chcą…
– Fakt, nie chcą. Prawie.
– Co prawie?
– Prawie nikt nie chce. Bo są tacy, co im nie przeszkadza.
– I na czym stanęło? Wojna?
– Otóż nie. Otrzeźwienie przyszło i ten, kto będzie chciał w niedzielę handlować, będzie mógł, a ten, co nie będzie chciał, nie będzie musiał.
– I bardzo dobrze, powiem panu.
– Mnie się też podoba. Przymusu w ogóle nie powinno być.
– Panie Eustachy – jakby w ogóle nie było przymusu, to każdy robiłby, co by chciał. Poza tym, jakie bezrobocie by z tego było…
– Co tu bezrobocie ma do rzeczy?
– Znasz pan takie pojęcie, jak „aparat przymusu”?
– No, znam.
– Właśnie. I wyobraź pan sobie, że każdy może robić, co chce. To, co ma robić nasza dzielna załoga z komisariatu na Grenadierów? Przecież to „aparat przymusu” jest, jak by nie patrzył.
– Oj, tam. To miłe chłopaki są.
– To tym bardziej szkoda jakby się po ulicach bez celu wałęsali. Skoro wszystko byłoby wolno, to oni żadnej interwencji podjąć by nie mogli.
– Tak, to też do kitu.
– Otóż właśnie. Jakaś alternatywa być musi.
– Znaczy?…
– Znaczy, to wolno, a tego nie wolno, to rób, ale tego nie… Ryzyk-fizyk. Wybieraj!
– Mówiąc szczerze, nie do końca rozumiem.
– Wytłumaczę na przykładzie. Przychodzi do swojego przewodnika duchowego pan Saganowicz.
– Powiedz mi mój drogi rebe, co to jest alternatywa – takie słowo usłyszałem dziś w telewizorze.
– Wyobraź pan sobie, panie Leopoldzie – mówi przewodnik, że długim staraniem i ciężkim mozołem dorobiłeś się pan dobrze prosperującej farmy kur.
– Wyobraziłem sobie.
– I pewnej nocy przychodzi straszna powódź. Całą farmę, dorobek twojego życia i źródło twej radości szlag trafia. Wszystkie kury spłynęły z nurtem precz.
– I, co? Gdzie tu alternatywa?
– Kaczki, mój drogi Leopoldzie. Kaczki…
Szaser