I zupę, i drugie, i deser…
– Witam, panie Eustachy! Taki pan zapatrzony, że znajomych pan nie poznaje… Kazimierz Główka, śmiejąc się, podszedł do rzeczywiście zaaferowanego Eustachego Mordziaka, swego kolegi, kupca z bazaru na pl. Szembeka. Eustachy stojąc w grupce osób zadzierał, jak wszyscy, głowę do góry i z ciekawością obserwował, jak robotnicy montowali szyby na nowym budynku centrum handlowego Szembeka.
– Patrz pan panie Kaziu – ścianę ze szkła robią.
Rzeczywiście – wielki wysięgnik samochodowy podawał ogromne tafle grubego szkła na wysokość kilku pięter, a tam, operując ze specjalnych koszy, robotnicy montowali je w ramy ścienne. Wyglądało to naprawdę imponująco.
– No, panie Eustachy, to teraz będzie jakieś Champs-Elysées, a nie bazar. Dojdzie do tego, że żeby majtkami handlować trzeba będzie do roboty w garniturze chodzić.
– Panie Kaziu, jak by od tego handel miał być większy, to ja i w garniturze mogę przychodzić. Ale na razie, to widzisz pan – puchy!
Faktycznie – wielki plac, świeżo wyłożony nowiutką kostką wyglądał nad wyraz przestronnie. Oprócz straganu pana Eustachego jeszcze tylko pani Ela – od ryb, warzyw, przetworów i innych towarów pierwszoklaślnych. Reszta gdzieś na obrzeżach, a i to z rzadka.
– Panie Eustachy, wszystko wróci do normy, przekona się pan. W końcu, to chyba dobrze, że wreszcie, po z górą pół wieku, cywilizacja także na nasz bazar wkroczy?
– Wystarczy, jak kasy fiskalne wkroczyły, panie Kaziu. Bazar się wtedy skończył razem z kwitami kasowymi, powiem panu. Jak nie ma targowania, to nie ma handlu. Choćby tu i najpiękniej było.
– Jednak kupcy mogą ciut ustąpić na marży, ciut taniej kupić, tacy bezradni nie są…
– Tu ciut, tam ciut – i pójdzie taki dobroczyńca z torbami. Urzędu skarbowego żadne ciut nie interesuje – się płaci, albo komornika nasyłają.
– Jakiś pan dziś mało z życia zadowolony. Zobaczy pan, będzie miło.
– Nie ma miłej pracy, panie Kaziu, są miłe klientki, ot, co. A praca? Coś trzeba robić, żeby na chleb z masłem zarobić. Mam kumpla w Otwocku, który na własnym podwórku płatny parking otworzył. Dom ma na rzut beretem od szpitala, dookoła ciasno – gość ruch ma w interesie od rana do nocy. Piątaka od samochodu bierze.
– Nieźleś to sobie wykombinował, mówię mu któregoś dnia. A on na to – wiesz, nie chciało się nosić teczki, trzeba nosić woreczki. Znaczy się, nawija dalej, jak mi się uczyć nie chciało, to musiałem pomyśleć, bo żyć z czegoś trzeba…
– Powiem panu, że to uniwersalna myśl jest… Nawet politycy mogliby ją sobie wbić do tych swoich łepetyn – też przecież specjalnie nieprzepełnionych…
– Znaczy, że oni też teczek nie mieli ochoty nosić?
– Że niektórzy, to gołym okiem widać.
– Znakiem tego – dobrze głową ruszyli. Do polityki poszli.
– Tylko, kurczę-Felek, oni jakoś sobie życie ułożyli, ale nam niekoniecznie to na dobre wyjść może. Wie pan, jak teraz się mówi na pierwsze dziecko?
– Nie.
– „Bez pińcet”, kiedyś „pierworodny…
– Cali my – niby się cieszymy, ale zawsze coś znajdziemy. Niektórzy, to naprawdę marudni są. Jak nie przymierzając niektóre żony, którym ciągle coś się nie podoba.
– A propos, to pan zna? Żona zagniatając ciasto na pierogi mruczy pod nosem: Kochanek chce od ciebie tylko jednego, a mężowi to i zupę, i drugie, i deser…
Szaser