Jestem bardzo szczęśliwym mieszkańcem Choszczówki
„Mieszkaniec” rozmawia z Arturem Barcisiem, aktorem, reżyserem teatralnym i mieszkańcem Białołęki.
Jest Pan mieszkańcem Białołęki. Od dawna mieszka Pan w tym miejscu?
Już prawie trzydzieści lat.
Jest Pan w pełni szczęśliwym mieszkańcem, czy coś by Pan w tej części Warszawy chciał zmienić?
Myślę, że w każdej części Warszawy można coś zmienić na lepsze. Jestem bardzo szczęśliwym mieszkańcem Choszczówki, czyli zielonej Białołęki, mieszkam przy samym lesie, w okolicy w zasadzie bardziej wiejskiej, niż miejskiej. Jest tu cisza, las, pełen spokój. Mieszka mi się tu znakomicie.
A nie brakuje Panu bliższego kontaktu z centrum miasta?
Ależ ja mam bliski kontakt z centrum miasta! Z domu do teatru jadę samochodem dwadzieścia minut, poza tym godziny prób i przedstawień są takie, że zawsze jeżdżę albo wtedy, gdy nie ma korków, albo w przeciwną stronę niż ta, w którą tworzą się korki. Kiedyś było pod tym względem nieco gorzej, ale od kiedy pojawił się Most Północny naprawdę nie mam powodów do narzekania.
W rozmowie z Kubą Wojewódzkim wyznał Pan, że koledzy w szkole próbowali Pana szykanować, jako niewysokiego i chudego, ale gdy słuchali, jak Pan mówi i śpiewa – bili Panu brawo i zyskał Pan w ich oczach szacunek. Czy to wtedy uwierzył Pan w siłę sztuki?
Wtedy byłem o wiele za młody, by pojąć czym jest siła sztuki, natomiast poczułem siłę tego czegoś, z czym się urodziłem, co mam i czego mi nikt nie odbierze. Niektórzy nazywają to talentem. A wiara w siłę sztuki pojawiła się z latami uprawiania mojego zawodu.
W Pana dorobku nie brakuje tytułów filmowych, które można nazwać „kultowymi”. Mam na myśli m.in. „07 zgłoś się”, „Zmienników”, „Znachora”, a także „Tulipana” oraz „Dekalog” Kieślowskiego, w którym grał Pan postać pojawiającą się w każdej historii, gdzieś na trzecim planie. Czuje się Pan częścią historii polskiego kina?
Nie, jestem skromnym człowiekiem i nie przychodzi mi nawet do głowy tak o sobie myśleć. Natomiast oczywiście udział w „Dekalogu”, wspaniałym cyklu dziesięciu filmów, z których żaden nie daje konkretnych odpowiedzi, lecz zostawia widza z pytaniami, będącym obowiązkową pozycją we wszystkich szkołach filmowych świata, a także w ogóle współpraca z Krzysztofem Kieślowskim, jednym z najwybitniejszych światowych reżyserów filmowych XX wieku była i jest dla mnie do dziś wielkim zaszczytem.
W okresie pandemii COVID-19 stał się Pan jedną z twarzy walki z niby-naukowymi pseudoteoriami. Dlaczego zaangażował się Pan w tę daleką od aktorstwa działalność?
Zawsze miałem w sobie potrzebę społecznego działania. Uważam, że ludzie, którym się udało mają pewien dług wobec tych, którym udało się nieco gorzej. Cieszę się więc, że korzystając z mojej popularności mogłem promować to, co słuszne i poparte nauką, zaś hejt, który się na mnie za to wylał jest najlepszym dowodem, że podjąłem słuszne decyzje publikując w mediach społecznościowych te moje różne wierszyki na tematy zdrowotne. Spotykam wielu ludzi, którzy mówią, że im tą działalnością bardzo pomogłem. A środowisko naukowe przyznało mi w tym roku tytuł Ambasadora Zdrowia za rok 2023, z czego jestem bardzo dumny.
Gratuluję! Jest Pan znany nie tylko jako aktor, ale i jako chętnie opowiadający publicznie o swojej pasji kibic sportowy. Kibicowanie dla Pana to…?
Po prostu patriotyzm! W tym i ten lokalny, dlatego jako częstochowianin do dziś kibicuję Rakowowi Częstochowa. Czuję się wspaniale, gdy polski sportowiec okazuje się mistrzem w swojej dyscyplinie. Kibicowanie to dla mnie także możliwość uwolnienia czystych i nie poddanych kontroli emocji. Jako aktor pracuję emocjami, ale są one cały czas grane i kreowane, czyli właśnie – kontrolowane. Gdy patrzę na sukcesy Igi Świątek czy Huberta Hurkacza, gdy oglądam piłkarzy czy siatkarzy, mogę sobie pozwolić na wylew czystych emocji. A to daje mi oczyszczenie – takie emocjonalne katharsis.
Spotykamy się przed próbą w Teatrze Mała Warszawa przy ul. Otwockiej 14. Czy możemy zdradzić nad jakim tytułem Pan w tym właśnie miejscu pracuje?
Tak, oczywiście. Sztuka nosi tytuł „Paraboom!”. Tytuł ten jest wymyślony przeze mnie, ale ma on swoje wyraźne uzasadnienie w treści przedstawienia. Tytuł zmieniłem, bo ten wcześniejszy – „Sąsiedzi z góry” wydał mi się dosyć banalny, a ja cenię sobie pewną tajemniczość. Jest to komedia – taka, jaką lubię najbardziej, czyli będąca jednocześnie dramatem. A przy tym jej treść dotyczy nas wszystkich i dotyka problemów egzystencjalnych. Tym razem występuję wyłącznie w charakterze reżysera.
Kogo więc zobaczymy na scenie?
Jowitę Budnik, Kasię Wajdę, Marcina Korcza i Pawła Małaszyńskiego. Zależało mi, aby obsadę tworzyli aktorzy bardzo dobrzy, umiejący grać „między wierszami” i wydobywać to, czego nie ma w tekście. Bo komedia jest najciekawsza wtedy, gdy widzowie się śmieją, podczas gdy ze sceny nie pada ani jedno słowo. Z całą pewnością będzie to przedstawienie nie dla dzieci, dotyka bowiem spraw natury erotycznej, zapraszam więc wszystkich widzów powyżej szesnastego roku życia.
Rozmawiał: Rafał Dajbor
Foto z archiwum Artura Barcisia
Artur Barciś
Lokalny Portal Informacyjny w Warszawie
gazeta Mieszkaniec