Śmierć na dwóch kołach
Można narzekać, że za wolno, można psioczyć, że nie tu, gdzie trzeba, ale nie da się zaprzeczyć, że ścieżek rowerowych w Warszawie przybywa.
Pod tym względem nie jesteśmy jeszcze Amsterdamem, ale coś zaczęło się zmieniać. Niewątpliwie jest to zasługa rowerowej mody. W sklepach z rowerami jest wyraźny boom, podobnie w sklepach sportowych sprzedających akcesoria rowerowe: kaski, nałokietniki, nakolanniki, stroje.
Skąd ta moda? Dyktuje ją życie. Ulice są coraz bardziej zapchane samochodami, nie sposób dojechać gdziekolwiek, nie wpadając w korki, parkowanie – marzenie ściętej głowy. Owszem – bez trudu można znaleźć miejsce nawet w ścisłym centrum miasta – w podziemiach wielkich hoteli, biurowców, centrów handlowych. Raz spróbowaliśmy – 10 złotych za godzinę…
Parkingowa drożyzna, to bardzo ważna przyczyna mody na rowery. Niewątpliwie rozpropagowały ją też społeczne inicjatywy, a spośród nich najbardziej – Warszawska Masa Krytyczna, comiesięczny przejazd przez miasto rowerzystów i rolkarzy. To oni zwrócili magistratowi uwagę na pożytki, jakie niosą ze sobą dwa koła i skutecznie upominają się o należne im prawa. Można powiedzieć więc, że potrzeba życiowa plus zapał społeczników dały w sumie rzeczywiście tę niezbędną masę krytyczną, która uświadomiła władzom miasta, że jest całkiem spora grupa obywateli, którzy, choć też płacą podatki, to nie mogą korzystać z walorów swojego miasta, tak jakby chcieli. Oczywiście, ponieważ u nas nic już nie obywa bez polityki, i ona też odegrała jakąś rolę. Przecież w wyborach samorządowych lepiej mieć lobby rowerowe za sobą niż przeciwko sobie, czyż nie?
Niestety są liczne powody, które zakłócają sielski obrazek miasta coraz skuteczniej dbającego o potrzeby swoich cyklistów. Brakuje pieniędzy na dalsze roboty inżynieryjne – zakrzykną wszyscy zgodnym chórem. To też, ale nie tylko.
Co trzeci zabity na polskich drogach to rowerzysta. Ryzyko śmierci rowerzysty jest w Polsce 14 proc. większe niż średnia unijna. Choć ścieżek rowerowych przybywa, to stanowią one niewiele ponad 3 proc. dróg publicznych.
Po kontroli NIK okazało się, że 90 proc. (!) miejsc, w których zginęli rowerzyści, było nieprawidłowo oznakowanych, a 85 proc. z nich jest w złym stanie technicznym, bo nikt tego nie pilnuje.
Rowerzysta jak pieszy – ginie w byle kolizji. Nic go nie chroni – żaden zderzak, żadne drzwi, żadne ekrany ani strefy zgniotu. Strefą zgniotu jest jego ciało. W roku 2010 było 3918 wypadków z udziałem rowerzystów, w których zginęło ich 280. W roku 2015 doszło do 4634 wypadków – zginęło 300 rowerzystów.
Uczeni mężowie, zawodowo zajmujący się ruchem drogowym, natychmiast powiedzą, że lekarstwem na ten stan rzeczy najlepszym jest spójny i kompleksowy program poprawy bezpieczeństwa pieszych i rowerzystów. Przejścia dla pieszych, ścieżki rowerowe, oznakowanie, inżynieryjne metody odseparowania różnych strumieni ruchu…
Do tego potrzeba woli politycznej i pieniędzy. Zawsze czegoś brakuje, na ogół jednego i drugiego – bo jak nie widać na horyzoncie natychmiastowych efektów, którymi można politycznie coś wygrać, to i o pieniądze łatwo nie jest…
Ale skoro już tak sobie szczerze rozmawiamy, to powiedzmy sobie i to, że także rowerzyści nie są bez winy. Często sami igrają ze śmiercią. Na ogół też żywią głębokie przekonanie o jakichś szczególnych prawach, które rzekomo im przysługują. Owszem – na drodze z natury rzeczy są słabsi od samochodu. Jednak są takimi samymi uczestnikami ruchu drogowego, tyle że mają mniej kół i mokną, gdy pada. To oznacza, że obowiązują ich takie same prawa, jak wszystkich innych i spoczywają na nich takie same obowiązki. Muszą więc przestrzegać przepisów ruchu drogowego, stosować się do znaków drogowych, w miejscach niebezpiecznych zachowywać szczególną ostrożność. Także, jeśli poruszają się po wybudowanej specjalnie dla nich ścieżce rowerowej.
Jakże wielu rowerzystów zapomina o tym. Każdy z nas nie raz widział „kozaka”, który „przeskakuje” skrzyżowanie na czerwonym świetle, bądź lawiruje między samochodami niczym narciarz alpejski. Takiego zaś, który przejeżdża przez przejście dla pieszych – choć przepisy nakazują mu zejść z roweru i przeprowadzić go na drugą stronę – wręcz nie sposób nie spotkać. To jest nagminne. Zachowuje się tak 90 proc. rowerzystów. I rowerzystek – bo ten grzech drogowy nie rozróżnia płci. A przecież przejście dla pieszych jest – jak sama nazwa wskazuje, „dla pieszych”. Rower zaś jest pojazdem, jednośladowym, ale pojazdem. Więc kto tu jest u siebie, a kto jest intruzem?
Rowerzyści – trudno, niech się obrażają – mają tę szczególną cechę, że uważają, iż im więcej wolno. To błąd. Owszem – trzeba na nich uważać, bo są najsłabszym uczestnikiem ruchu drogowego. Bardziej kruchym od nich jest już tylko pieszy. Bez wątpienia więc o kulturze kierowcy świadczy m.in. to, jak zachowuje się na drodze w stosunku do rowerzysty. Jeśli podjeżdża tuż koło niego, zajeżdża mu drogę, spycha na pobocze, a nawet, jak udowadniają liczne filmy w Internecie – leci do niego z łapami, to mamy do czynienia z chamem, którego jak najszybciej należy utemperować. Ale rowerzysta zajeżdżający drogę samochodom, wciskający się równie bezwzględnie, co bezmyślnie w najmniejszą szparę, rozpędzający pieszych na przejściu… niczym specjalnym nie odróżnia się od opisanego wyżej kierowcy. Już jeden z nich na drodze, to zalążek nieszczęścia. A dwóch – to pewne nieszczęście.
Marcin Marwicz