Lubię Pragę

Rozmowa z Rafałem Trzaskowskim – posłem na Sejm, wykładowcą akademickim, politologiem i analitykiem. Był eurodeputowanym, ministrem administracji i cyfryzacji oraz ministrem ds. europejskich.

– Na początku rozprawmy się z przyklejoną Panu łatką „posła z Krakowa”. Jest Pan rodowitym warszawiakiem, urodzonym na Powiślu, a od kilkunastu lat mieszka Pan na Ursynowie. Skąd więc się wzięła taka łatka?

– Całe życie mieszkam w Warszawie. Kiedyś na Starówce, a obecnie na Kabatach. W 2015 r. kandydowałem z Krakowa, bo taka wówczas była sytuacja polityczna: nie wszyscy kandydaci na posłów mogli zmieścić się na listach warszawskich. A ponieważ mam związki z Krakowem, bo mój ojciec i dziadek byli krakusami, tam też mieszka mój brat, to zdecydowałem się wystartować z listy krakowskiej. To moje drugie po Warszawie miasto, czuję je.

– I nigdy Pan nie mieszkał w Krakowie?

– Nigdy. Urodziłem się i wychowałem w Warszawie. Cała rodzina mojej mamy to warszawiacy od pokoleń. Zarówno brat mamy, jak i jej siostra walczyli w Powstaniu Warszawskim. Brat był w Kompanii Ochrony Sztabu – w słynnej „Koszcie”. Przez wiele lat byłem przekonany, że zginął w pierwszej godzinie Powstania, ale teraz już wiem, że zginął jeszcze przed 17.00, przed godziną „W”. Żeby ochraniać sztab musieli wyjść wcześniej i pierwsza potyczka z Niemcami miała miejsce przy placu Bankowym. Tam zastrzelił go snajper. Ciocia zaś była łączniczką w batalionie „Zośka”.

– Pana wczesna młodość, to przełom lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Nie trafił Pan jeszcze na erę komputerów. Czym wtedy, w wolnym czasie po szkole, zajmowali się chłopaki ze Starówki?

– Oczywiście graliśmy w piłkę nożną. Były też podchody, czasami niezbyt odpowiedzialne rzucanie się kamieniami, ale przede wszystkim – gra w kapsle. Każdy z nas chciał być Staszkiem Szozdą. Kapsle dociążało się woskiem i ozdabiało flagami państw…

– …które to flagi wycinało się z atlasów geograficznych. 

– Oczywiście, z atlasów.

– Jak Pan, miłośnik książek, odważył się ciąć atlasy?!

– To było świętokradztwo – trafił Pan w sedno. Serce mnie bolało, ale gra, rywalizacja była „wyższą koniecznością”. A atlasy na szczęście miałem dwa. Jeden do szkoły, a drugi właśnie na „koszulki” do kapsli…

– Ile ma Pan obecnie książek?

– Myślę, że mam ich około dziesięciu tysięcy. Jeśli chodzi o ich kupowanie, to jestem nałogowcem. Trzymam je u siebie w domu, część w domu rodziców, a część w biurze poselskim.

– Też mam kilka tysięcy woluminów, które od dziesiątek lat stoją na półkach i ostatnio zastanawiałem się, co nimi zrobić…

– Moja żona, która bardzo lubi porządek, codziennie zadaje mi takie pytanie… Ale ja nie oddaję nawet swoich przeczytanych kryminałów.

– Wróćmy do czasu dojrzewania i wchodzenia w dorosłość – po podstawówce był śródmiejski ogólniak im. Mikołaja Reja. To renomowane liceum. Trudno było się dostać?

– Nie było łatwo, ale ja byłem dobrze przygotowany, bo mi zależało. „Rej” miał genialne tradycje, świetnych nauczycieli, no i niezależnego ducha. Pamiętam, że nawet mnie dziwiło, że na sprawdzenie, kto się dostał do „Reja” inni koledzy i koleżanki przyszli z rodzicami, a moi rodzice nawet się nie pofatygowali, bo uznali za pewnik, że się dostanę. Wierzyli we mnie.

– Był Pan „niedoopiekowany”, czy może aż takim zaufaniem obdarzony przez rodziców?

– Rodzice pomagali mi w podstawówce, sprawdzali oceny, chodzili na zebrania, ale jak zobaczyli, że sobie radzę, to zbytnio nie ingerowali w naukę.

– Pański okres młodzieńczy był burzliwy także politycznie – wtedy zaczął Pan chodzić na demonstracje i nielegalne zgromadzenia…

– Tak. Teraz to wywołuje drwiny i uśmiechy u polityków prawicy, co według mnie świadczy o tym, że kompletnie nie pamiętają tamtych czasów. Mój ojciec i cioteczny brat, jak chodzili na demonstracje, to czasem zabierali mnie ze sobą. Poza tym, jak się mieszkało na Starówce, to np. każdego 1 czy 3 maja tam leciał gaz łzawiący. I tu nie chodzi o przypinanie sobie łatki jakiegoś wielkiego opozycjonisty i bohatera… ja wtedy miałem dziesięć, może jedenaście lat i po prostu musiałem przez ten gaz przechodzić, żeby dostać się do domu. W czasach liceum, już świadomie, sam chodziłem na demonstracje, szczególnie na akcje Pomarańczowej Alternatywy. Nie ukrywam, czasami rzucało się kefirami w zomowców.

– Ja zaś pamiętam, że kiedy po zadymach uciekaliśmy przed zomowcami przez Starówkę, to tylko patrzyliśmy, w której bramie można się ukryć.

– No właśnie. Miałem rolę w pewnym sensie przewodnika, bo doskonale wiedziałem, które piwnice kamienic są ze sobą połączone. Wpadało się do jednej bramy, a wychodziło cztery kamienice dalej.

– Zostawmy historię i przejdźmy do współczesności – jak się mieszka na Kabatach?

– Fantastycznie. Miałem na początku problem, bo dla kogoś, kto przez całe życie mieszkał na Nowym Mieście, przejście w latach dziewięćdziesiątych do takiej „sypialni” nie było łatwe. Ale to się zmieniło, bo Kabaty dzięki metru są bliżej centrum i zaczęły żyć. Są kafejki, restauracje, blisko Las Kabacki. Znacznie poprawiła się infrastruktura: ścieżki rowerowe, moje dzieci chodzą do publicznej szkoły z basenem. Choć nie kryję, że jako stary warszawiak często tęsknię za starymi śmieciami.

– Bywa Pan na prawym brzegu stolicy? Ma Pan tu ulubione miejsca?

– Bywam, i to nie jest żadna kokieteria. Choćby na Saskiej Kępie, która najbardziej mi przypomina centralne części Warszawy. Zauroczony jestem Pragą Północ. To tam jest prawdziwe Stare Miasto: kamienice, małe zaułki, rzemieślnicy, antykwariaty, knajpki… Dawniej bałem się zapuszczać na przykład na Szmulowiznę, ale widzę, że właśnie na Pradze Północ zachował się duch prawdziwej Warszawy. Uwielbiam Park Skaryszewski – to genialne miejsce. Albo tężnie na placu Hallera, gdzie zacząłem bywać, bo niedaleko miał siedzibę „Pożar w burdelu”. I jeszcze Kamionek, który niedawno odwiedzałem w związku z procesem rewitalizacji. Stadion Narodowy, druga linia metra, Muzeum Warszawskiej Pragi, przybliżyły te części do centrum miasta.

– A jest coś, co Pana drażni we współczesnej Warszawie? Coś, co by Pan wyrzucił ze stolicy?

– Drażni mnie obecne otoczenie Pałacu Kultury. To wygląda trochę jak białoruski dworzec, ale na szczęście powoli zaczyna się to zmieniać. Denerwuje mnie też obezwładniająca „szyldoza”, czyli te wszystkie krzykliwe reklamy, które tworzą wrażenie totalnego chaosu. Drażni mnie też polityka czynszowa miasta w odniesieniu do lokali użytkowych – dobrze, że ostatnio zaczęła się zmieniać, ale te zmiany muszą być bardziej radykalne. Irytuje się, kiedy idę Marszałkowską i widzę niemal wyłącznie banki, jeden koło drugiego. Przecież tam powinna być zdecydowanie większa różnorodność usług. Ale czy istnieje jedna taka rzecz, którą bym absolutnie z Warszawy wyrzucił? Chyba nie.

– Czyli Pałac Kultury i Nauki może zostać?

– Absolutnie musi zostać! Ja lubię Pałac Kultury. Uczę tam studentów w fantastycznej sali wykładowej, dzięki Jazz Jamboree mam wielki sentyment do Kongresowej, uwielbiam fantastyczne teatry w PKiN, uwielbiam Kulturalną.

– Nie uciekniemy w rozmowie od czystej polityki. W karierze pełnił Pan różne funkcje, zajmował różne stanowiska – polski Sejm, Europarlament, ministerstwa… Które z tych zajęć było najciekawsze?

– Każde było inne. Jeśli chodzi o odpowiedzialność, to na pewno praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Byłem tam ministrem ds. europejskich, w randze wiceministra spraw zagranicznych, odpowiadałem za najważniejsze negocjacje, które potem finalizowała pani premier Ewa Kopacz. Szczerze powiedziawszy najmniej satysfakcji czerpię z pracy w obecnej kadencji parlamentu. To dlatego, że rząd PiS-u depcze zwyczaje, ogranicza prawa opozycji, knebluje ją. Nasza obecność w tym parlamencie ma już wyłącznie symboliczne znaczenie: rządząca większość nie chce brać pod uwagę nawet naszych sensownych, merytorycznych poprawek. W tych warunkach robimy, co możemy: głosujemy przeciwko fatalnym ustawom, dajemy świadectwo, protestujemy – ale przecież nie tak powinna wyglądać praca parlamentarna. To powinna być konstruktywna praca dla kraju, a nie polityczny teatr.

– I chciałby Pan zamienić parlament na samorząd?

– Dziś jestem przekonany, że to właśnie w samorządzie mogę najlepiej służyć mieszkańcom i zarazem najskuteczniej bronić obywateli przed skutkami fatalnej polityki obecnego rządu. Praca w samorządzie, zarządzanie tak dużym miastem jak Warszawa, daje ogromne poczucie sprawczości. Podejmuje się decyzje i rezultat jest bardzo szybko widoczny. Tego mi brakowało w dotychczasowej karierze.

Rozmawiał Adam Rosiński

Kilka dni temu poseł Rafał Trzaskowski spotkał się z mieszkańcami Pragi Południe na rondzie Wiatraczna.

error: Zawartość chroniona prawem autorskim!! Dbamy o prawa: urzędów, instytucji, firm z nami współpracujących oraz własne. Potrzebujesz od nas informacji lub zdjęcia? Skontaktuj się redakcja@mieszkaniec.pl
Skip to content