Karnawał w dawnej Warszawie
Franciszek Galiński – przedwojenny gawędziarz warszawski pisał: „Dawniej wielki post był czasem wstrzemięźliwości, adwent przygotowaniem, a karnawał weselem. Żył człek poczciwy w rytmie kalendarza liturgicznego i wyczekiwał karnawału niczym kania dżdżu”. Jak się wtedy bawiono?
Już stare przysłowie „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa” pokazuje, że w czasach saskich balowano ile wlezie. Podobnie było w czasach stanisławowskich. Ale i wraz z upadkiem Rzeczpospolitej nie zaprzestano balowania.
Jak podaje Karolina Beylin w 1809 roku, kiedy Warszawa była stolicą Księstwa Warszawskiego, na Zamku wydano wielki bal dworski. Gościom, których wprowadzono do wielkiej sali zamkowej ze ścianami pokrytymi żółtym jedwabiem oznajmiono, że takie bale będą się odbywały w stolicy w każdą niedzielę i święto. W pierwszej parze stanął Fryderyk August z małżonką. Królewnie Auguście tancerzy wybierał szambelan. Nie wolno jej było bowiem zapraszać do tańca, a kto złamał ten przepis był karany. Taki zakaz złamał młody oficer Ignacy Wężyk, który po tańcu z królewną został aresztowany i dobę spędził na odwachu.
Co tańcowano? Przede wszystkim tańce polskie: ognistego mazura, ale też i kadryla, menueta, walca, gawota oraz modny wówczas taniec szal.
Do wieczerzy nie zasiadano, ale służba roznosiła na tacach lody, słodycze, napoje i ciasta w wielkich ilościach.
Bale dworskie na Zamku zaczynały się o szóstej wieczorem, a kończyły około dwudziestej drugiej, kiedy goście przenosili się do Pałacu pod Blachą. Tu przyjmowała ich pani de Vauban, była kochanka księcia Józefa.
Bale odbywały się też w pałacu Stanisława Potockiego przy Krakowskiem Przedmieściu i u marszałka Małachowskiego. Najgłośniej dyskutowano jednak o balu u rezydenta napoleońskiego barona de Serra, który mieszkał w pałacu Teppera przy ulicy Długiej. Bal odbył się w sali kolumnowej pałacu, a wieczerza, jaką podano gościom była tak wspaniała, że jeden z zaproszonych uznał, iż menu pochwaliłby nawet Adam Broniec, marszałek zamku królewskiego uznawany za największego znawcę kuchni w owych czasach.
Balowano też u księżnej Pelagii Franciszkowej Sapieżyny w pałacu Gorzeńskich, który stał u zbiegu Leszna i Orlej. Gości było około sześćdziesięciu, ale nie tylko tańczyli i jedli. Także oddawano się innym rozrywkom jak gry w karty, szachy, a nawet… czytanie książek, gdyż księżna mieszkała razem z siostrą Antoniową Potocką, która szczyciła się posiadaniem jednej z większych warszawskich bibliotek.
Wielkim powodzeniem cieszyły się bale u Gutakowskich w pałacu na Grzybowie. Pałac ten słynął ze wspaniałych obrazów, wytwornych jesionowych mebli oraz koncertów, podczas których grywano na klawikordzie i śpiewano arie operowe.
A jak bawili się biedniejsi? Organizowano dla nich reduty. Te szczególne zabawy odbywały się przede wszystkim na placu Krasińskich przy ówczesnym teatrze. Do sali wpuszczano tylko osobników w maskach.
Bale równały wszystkich w prawach i w konwenansach. Te z czasów saskich opisywał Jędrzej Kitowicz:
„Nie godziło się wchodzić na reduty z bronią, także bez maski, czyli larwy, na twarzy. Tę jednak maskę osoby pierwszej rangi i szlachta, gdy chcieli, mogli zdjąć z twarzy, mogli jej nawet wcale nie kłaść na twarz, lecz dla zachowania postanowienia mogli ją przywiązać do ręki blisko – ramienia albo zatchnąć za kapelusz lub czapkę; ponieważ maska na to tylko była postanowioną, żeby równość między kompanią, za równe pieniądze cieszącą się, bez zniewagi lub ujmy honoru czyjejkolwiek mogła być zachowana. Człowiek podłej kondycji, jeżeli się demaskował, tym samym wyłączał siebie samego od społeczeństwa z zacniejszymi; ale póki był pod maską, nikt go nie mógł pogardzać i krzywdę mu czynić, choćby wiedział, że to człowiek podły, bez ściągnienia na siebie rygoru sądów marszałkowskich, pod których protekcją i za pozwoleniem dobrze opłaconym odprawiały się, obyczajami swymi, właśnie jak prawami kardynalnymi obwarowane, reduty. Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską, hulał sobie za równo z panami. Skoroby ją zaś zdjął i chciał się z kim godniejszym spoufalić, natychmiast zostałby zafrontowany”.
W XIX wieku Franciszek Kostrzewski, namiętny bywalec redut, wspominał jak to w towarzystwie artystycznej braci, w czasie maskarady, spostrzegł jegomościa w czamarze, którego szamerunek zrobiony był z… parówek. W pewnym momencie padło hasło: „Zjedzmy go!”. Jak zaświadczał satyryk, „szamerunek nie ostał się, zjedzony był na miejscu”.
Na redutach nikogo nic nie dziwiło, ale prawdziwą furorę zrobił człowiek przebrany za… piec kaflowy. Przechadzał się wśród tłumu. Od tzw. zaplecza zamontowane miał drzwiczki z informacją: „nie otwierać”. Skutek był taki, że otwierał raz po raz każdy… rumieniąc się i chichocząc.
Szczególnie śmiałe były damy, którym nieprzystojne „cztery litery” świeciły z otworu prosto w twarz. Niestety żartowniś musiał żart odpokutować decyzją sądu, choć Kostrzewski milczy na temat rodzaju pokuty jaką wobec niego zastosowano. Upiekło się natomiast upojonemu gorzałką niedźwiedziowi, który po rosyjsku prawił straszliwe sprośności. Zbiegł bowiem, zanim policyjne hycle zdołały go dopaść.
W XIX wieku i później – do wybuchu II wojny światowej eleganckie towarzystwo i sfery niższe razem się nie bawiły.
Po wojnie PRL, likwidując podziały, zlikwidował masę wspaniałych dawnych obyczajów. Powstały na szczęście nowe, ale jak mówią historycy – to już nie to samo.
Oprac. Małgorzata Karolina Piekarska