Wielkanoc w dawnej Warszawie
Wielkanoc to święto Zmartwychwstania Pańskiego, a także święto wiosny, budzącego się po zimie życia i odrodzenia. Dla chrześcijan to najbardziej radosne święto w kalendarzu liturgicznym, bo to męka pańska zapewniła wierzącym w niego zbawienie wieczne. Jak przez lata obchodzono w Warszawie Wielkanoc?
Święta poprzedzała palmowa niedziela, w którą religijny obrzęd w kościołach zaczynał się gregoriańskim śpiewem Collegerunt. W trakcie śpiewu jeden z księży (najczęściej proboszcz, chyba że tusza mu to uniemożliwiała) wjeżdżał do kościoła na grzbiecie osiołka. Czasem zastępowano go figurką Jezusa na drewnianym osiołku na kołach. Po dotarciu pod bramę świątyni, jadący na osiołku lub prowadzący figurkę kapłan trzykrotnie uderzał krzyżem w zamknięte drzwi świątyni. W tym czasie część śpiewaków znajdowała się wewnątrz kościoła, a część na zewnątrz i tak śpiewając prowadzili swoisty dialog.
Ksiądz Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” wspomina, że w czasach saskich w Wielki Czwartek w kolegiacie św. Jana, gdy biskup celebrował uroczystą Mszę św., to podczas tego nabożeństwa król umywał nogi dwunastu starcom. Zwyczaj ten pochodził jeszcze z czasów średniowiecza.
Podobno w Wielki Piątek August II i Maria Józefa uczestniczyli wraz z dziećmi w odprawianej w kolegiacie Liturgii Męki Pańskiej. Następnie „po zaprowadzeniu Chrystusa Pana do grobu, pomodliwszy się nieco, królestwo powracali z familią swoją do pałacu. Po obiedzie królowa z córkami przyjeżdżała znowu do fary, gdzie przykładnym nabożeństwem odklęczawszy godzinę przed grobem powracała do pałacu, a czasem nawiedzała te groby: u Reformatów, u Panien Sakramentek, u Karmelitek i u Wizytek”.
Od zawsze warszawiacy ogromne znaczenie przywiązywali do odwiedzania grobów, a proboszczowie warszawskich kościołów prześcigali się w tym, by zadziwić wiernych. Często w wystrojach grobów przedstawiano sceny ze Starego lub Nowego Testamentu, jak np. ofiarę Abrahama czy wrzucenie Józefa do studni, ale przede wszystkim to, co dotyczyło męki pańskiej, czyli scenę ukrzyżowania lub żołnierzy rzymskich pilnujących grobu Chrystusa.
W XVI i XVII wieku istniał zwyczaj trzymania wart przez żołnierzy aż do rezurekcji. Na przykład w kolegiacie przy grobie Chrystusa stali drabanci królewscy, a u Sakramentek na Nowym Mieście konni artylerzyści. Dbano o wyciszenie, by jak wspomina Kitowicz „żaden bęben żołnierski lub kapela nie dała się słyszeć, stosując się do smutku kościelnego, który Kościół katolicki na pamiątkę śmierci Chrystusowej w te dni oznacza”.
W Wielką Sobotę przed zaczęciem rezurekcji, „śpiewano (…) pieśni u grobu o Męce Pańskiej lub o Najświętszej Pannie Bolesnej, albo też po niektórych kościołach kapela lub jaki lutnista przegrywał symfonie”.
Do 1963 roku Rezurekcję odprawiano między zachodem słońca w Wielką Sobotę a wschodem słońca w Niedzielę Wielkanocną. Sobór Watykański II w dniu 4 grudnia 1963 roku uchwalił, by odbywało się to w zupełnych ciemnościach, ale Mszę Rezurekcyjną należy skończyć przed świtem niedzieli. Większość parafii wybiera niedzielę przed świtem.
Rezurekcja wyglądała podobnie jak w naszych czasach, czyli przenoszono Najświętszy Sakrament wyjęty z Grobu Pańskiego w procesji trzykrotnie okrążającej wnętrze świątyni lub teren przykościelny. Kiedy król przebywał w mieście zawsze asystował w rezurekcji z królową lub sam.
Jeszcze w XVIII wieku odnotowano zwyczaj wielkanocnego strzelania. Wtedy to msze rezurekcyjne przesunięto z nocy na poranek. To palenie ze strzelb oraz wiwatówek ogłaszające Zmartwychwstanie Pańskie, miało budzić świat do życia.
Zwyczaj stosowano jeszcze przed wojną. Szczególnie lubowano się w podkładaniu petard na torach tramwajowych. W 1909 roku „Na ulicy Marszałkowskiej około godz. 6 po poł. przed domem No. 112 pod kołami tramwaju elektrycznego wybuchła petarda” – donosił „Kurier Warszawski”.
Zwyczaj przetrwał drugą wojnę światową. Na szczęście dla tramwajów i torów oraz ku rozpaczy domorosłych pirotechników, w święta w okresie powojennym nie chodziły tramwaje, a jak je już puszczano, to jeździły niezwykle rzadko. Powodem były właśnie petardy. To dlatego Express Wieczorny w 1947 roku donosił: „Brak tramwajów po rezurekcji uniemożliwił młodzieży podkładanie petard”.
Petardy przygotowywano w domu. Czasem dochodziło do mniejszych lub większych nieszczęść. W 1909 roku „Kurier Warszawski” relacjonował, że „jakiś wyrostek wywołał wybuch petardy, która jemu samemu ciężko oparzyła twarz i wybiła zęby”, a w 1946 roku „Życie Warszawy” doniosło, że „obywatel W. Bogucki zamieszkały Krypska 23 wybuchem większego ładunku pozbawił lokatorów domów przy Krypskiej 23, 25, 20 i 19 zarówno szyb jak i ram okiennych”.
W Wielką Sobotę oprócz wiwatowania chodziło się też ze święconką. Święcono jajka, babki, kiełbasy oraz pieprz i sól. Mieszczanie święconki przygotowywali na ozdobnych talerzach, bo kiedyś święconkę w koszyki pakowano tylko na wsiach. Tego dnia obowiązywał post i dopiero w Wielką Niedzielę koło południa zasiadano do wielkanocnego śniadania.
Poniedziałek Wielkanocny to czas śmigusa-dyngusa, który jest połączeniem dwóch dawnych obyczajów. Ten pierwszy był symbolem wiosennego oczyszczenia i polegał na smaganiu (śmiganiu) wierzbowymi gałązkami, a drugi – rodzajem wykupu przed polewaniem wodą. Pochodzi zresztą prawdopodobnie od niemieckiego słowa dingen, czyli wykupywać się. Tego dnia oblewano się wodą. Tradycyjnie polewanie powinno było zakończyć się w południe.
W Warszawie mieszczanie i szlachta oblewała się częściej perfumami niż wodą. Po wojnie modne były jajeczka do polewania i pistolety na wodę, ale na skutek prób stworzenia społeczeństwa bezklasowego zwyczaje wiejskie przeniknęły do miasta, dlatego lano się tak, jak na wsiach. Głównie na ulicach, ale ganiano też z wiadrami po osiedlach.
Na początku lat 70. pojawili się agresywni oblewacze, chlustający na spacerowiczów wodą z wiader. Bywało, że stawali z wiadrami na przystankach i wlewali z nich wodę do zatrzymujących się tramwajów czy autobusów. W latach 80-tych i 90-tych w poniedziałek wielkanocny pustoszały ulice. Ponieważ na początku XX wieku za oblewanie wodą do tzw. suchej nitki wprowadzono mandaty traktując to jako wybryki chuligańskie, więc dziś znów wracamy do polewania się jajeczkami i pistoletami na wodę. A warszawskie modnisie mogą wybrać poranny śmigus-dyngus perfumami.
Małgorzata Karolina Piekarska