Małgorzata Karolina Piekarska
„Mieszkaniec” rozmawia z Małgorzatą Karoliną Piekarską, pisarką, blogerką, dziennikarką prasową i telewizyjną, dokumentalistką, varsavianistką. Jest szefową Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Nasza redakcyjna koleżanka, która w tym miesiącu świętowała 30-lecie pracy twórczej.
– Akcja części Twoich książek dzieje się na Saskiej Kępie. Skąd się wzięłaś w tej części Warszawy?
– Przed wojną moja rodzina miała w Warszawie kilka domów. Tu na Saskiej Kępie wszystkie były skupione wokół drewniaka na Walecznych, bo to dom moich prapradziadków Przybytkowskich, a babcia się tam urodziła. I w jednym z tych domów teraz mieszkam. Wybudowała go przed wojną moja prababcia Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska, ale po wojnie zasiedlili go obcy ludzie. Objęto go zresztą kwaterunkiem. I tacie udało się odzyskać dostęp do jednego mieszkania dopiero w 1989 roku. Nie było wcale łatwo. Dzielnica piętrzyła wtedy niesamowite trudności, żądała stosu dokumentów potwierdzających nasze prawa do tego domu, bo oficjalnie wszystko było na prababcię, która nie żyła od 20 lat. Na dodatek lokatorka, która zajmowała wcześniej mieszkanie rodziców, zdewastowała pomieszczenia – podłoga była pozrywana, zdemontowane krany, umywalki, a nawet kaloryfery. Ja wprowadziłam się tutaj dopiero dziesięć lat później, po śmierci rodziców.
– Użyłaś słowa „dokumenty”. Zazdroszczę Ci, bo odnoszę wrażenie, że masz niesamowite szczęście pozyskiwania i obcowania z archiwaliami. Ma to zresztą odzwierciedlenie w „Zaułkach historii” publikowanych na łamach „Mieszkańca”. Skąd to szczęście?
– Budowa domu na Kępie zakończyła się w 1939 roku i moja rodzina nie zdążyła się do niego przeprowadzić. Została na Sadybie Oficerskiej w bloku, który nie doświadczył większych zniszczeń w czasie wojny. Przetrwało więc sporo dokumentów i innych materiałów. Po wojnie, jak dalsza rodzina zobaczyła, że tego typu rzeczy bardzo interesują mojego ojca, to po prostu wszyscy przekazywali mu kolejne dokumenty i pamiątki. Po jego śmierci ja przejęłam tę rolę i tak się dzieje, że co jakiś czas dostaję i przywożę do domu pudła z archiwaliami, które inni mogą uznać za bezużyteczne, a dla mnie mają nieocenioną wartość.
– Chętnie się dzielisz treścią zgromadzonych materiałów. Nawet tych bardzo prywatnych…
– Tak, bo zawsze ktoś może z tego wyciągnąć coś dla siebie. Poza tym uważam, że nie należy przesadzać z tajnością dokumentów życia społecznego. Nie wydaje mi się, że upublicznienie listów sprzed stu lat, listów ludzi, którzy już dawno nie żyją, ba, ich dzieci dawno nie żyją, a ja jestem ich prawnuczką, bolało kogokolwiek, skoro nie boli mnie. A to są dokumenty, które pokazują, jak wtedy wyglądał świat, jak żyli ludzie, czym się interesowali, co było dla nich ważne, jak wyglądała wtedy miłość…W 2013 roku, jeszcze jak pracowałam w telewizji, założyłam portal genealogiczny. Widziałam, jak koledzy śmiali się po kątach, że robię coś, z czego nie ma pieniędzy. Teraz ten portal ma ponad trzy i pół miliona wejść, a materiały na nim zamieszczone są wykorzystywane przez wielu historyków w publikacjach naukowych.
– Skąd wzięła się u Ciebie pasja do pisania?
– To się zaczęło w wieku ośmiu lat. Zresztą dość niefortunnie. Lubiłam wymyślać różne historie, bo były częścią zabaw lalkami czy samochodami. Raz, w szkole, na lekcji pani spytała, kto opowie bajkę. Zgłosiłam się. Chciałam, żeby wszyscy uwierzyli, że jest to prawdziwa bajka, a nie zmyślona przeze mnie. Ale nie umiałam jej skończyć, bo wymyślałam jak zawsze na poczekaniu. Koledzy śmiali się ze mnie, że nazmyślałam, więc stwierdziłam, że przed opowiedzeniem innym trzeba to zapisać. Potem zaczęłam pisać wierszyki, a gdy miałam dziesięć lat – pamiętnik. Dwa lata później napisałam horror i pokazałam go swojej nauczycielce, pani Czajce. Uznała, że jest dość ciekawy.
– No tak, ale od tego jeszcze daleko do prawdziwego pisania…
– Gdy nie dostałam się na studia, tata pokazał mi ogłoszenie, że Staromiejski Dom Kultury prowadzi nabór na warsztaty literackie. Zgłosiłam się. Ku mojemu zdziwieniu zostałam przyjęta. Potem się okazało, że do sekcji prozaików przyjęto tylko trzy osoby z dwustu chętnych.
– Wspomniałaś o pani Czajce – „Klasa pani Czajki”, jest najbardziej znaną Twoją pozycją. Z czego wynika jej popularność?
– To zbiór krótkich opowiadań, z których każde jest osobną historią. One, oczywiście, łączą się w całość, ale każde opowiadanie opisuje jeden problem, który można omawiać na lekcji. To spowodowało, że po tę książkę chętnie sięgają zarówno dorośli, jak i młodzież.
– Twoi bohaterowie dorastają razem z autorką i czytelnikami – sześć lat po tej pozycji wydałaś „LO-terię”…
– Tak, a teraz siedzę nad trzecią częścią. Bohaterowie są już na studiach, ale na szczęście mają młodsze rodzeństwo, więc będzie tam dużo wątków także dla młodszego czytelnika. A wiadomo, że młodsze rodzeństwo potrafi czasami dowalić do pieca…
– Jedna z ostatnich Twoich pozycji – „Czucie i wiara, czyli warszawskie duchy”. Świetnie połączone fakty z fikcją. Akcja każdego rozdziału, właściwie każdego śledztwa, rozgrywa się w innej dzielnicy Warszawy. Ci, którzy przeczytali tę książkę są zachwyceni. Świetna promocja dla miasta i poszczególnych dzielnic…
– To prawda. Niestety, władze dzielnic tego nie dostrzegły. To duże rozczarowanie. Do urzędów dzielnic poszła masa informacji prasowych, do kilku burmistrzów i wiceburmistrzów pisałam osobiście, ale zainteresował się tylko Ursus. Szkoda.
– Od lat współpracujesz z „Mieszkańcem”…
– Tak, i bardzo sobie tę współpracę cenię. Gdy jeżdżę po całej Polsce na spotkania autorskie, to czytam gazety lokalne i porównuję z „Mieszkańcem”. I muszę szczerze przyznać, że w naszej po prostu jest co czytać. W innych gazetach, ja to tak nazywam, jest lokalna władza w bucie, w hucie i na drucie. Na zdjęciach rąsia, buźka, goździk, klapa, przecinanie wstęgi. Zaś „Mieszkaniec” daje czytelnikowi kawał dobrej lektury.