Święta 150 lat temu
Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i zgiełk kilkunastutysiącznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi. Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kołyszących się w prawo i w lewo niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg – szybko kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg – bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie lalki. A we środku placu – dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.
Wśród tych wszystkich czasowych, a brudnych budynków, roił się rozbawiony tłum.
Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy, wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił – za cały rok. A z czym da się porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał, wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!
Tak opisał w „Lalce” Bolesław Prus wielkanocne zabawy ludowe, które odbywały się na Placu Ujazdowskim. 150 lat temu każdy Warszawiak przysiągłby, że jak świat światem odbywały się one zawsze tu i zawsze wyglądały tak samo.
Na tydzień przed świętami, jak pisał „Kurier Warszawski”, „ustawiano huśtawki, karuzele, młyny diabelskie. Wznoszono budy na strzelnice, panoptica i muzea osobliwości; wędrowne cyrki rozbijały swoje namioty; zbijano budy jarmarczne, w których podczas świąt sprzedawano zarówno dewocjonalia, jak łakocie, lody, lemoniadę i błyskotki. Gwoździem wszakże tych zabaw był tzw. słup, a właściwie dwa słupy, które wznosiły się pośrodku placu, górując nad całym polem. Zabawa polegała na tem, by ze szczytu drewnianego słupa, posmarowanego szarym mydłem, zdjąć umieszczoną tam dla zwycięzcy nagrodę w postaci taniego garnituru męskiego, kapelusza, zegarka niklowego, butelki wina oraz 5 rubli w gotówce. (…) Do turnieju zazwyczaj stawali młodzi adepci sztuki mularskiej i oni przeważnie zdobywali „nagrody”. Po zdjęciu „nagrody” ze słupa, policjant odprowadzał triumfatora do komisariatu – wówczas cyrkułem zwanego – celem spisania urzędowego protokółu. Nazajutrz inny rycerz zdobywał nagrodę na drugim słupie.”
W 1892 roku w historii warszawskich zabaw nastąpiła ogromna zmiana. Wielkanoc przypadała wówczas tak jak i dziś – w kwietniu. Już na początku miesiąca warszawiacy przeczytali w „Kurierze Warszawskim” wiadomość, która oznaczała, jak stwierdziła sto lat później Karolina Beylin, rewolucję w warszawskich obyczajach. Wiadomość brzmiała bowiem:
„Odbywające się dotychczas na placu Ujazdowskim wielkanocne zabawy ludowe zostały decyzją warszawskiego generał-gubernatora przeniesione na Pole Mokotowskie”.
Dla warszawiaków był to cios. Ujazdów był co prawda za miastem, ale nie na takim odludziu jak Pole Mokotowskie. Wówczas wykorzystywane latem jako pastwisko dla krów, a zimą jako wysypisko śmieci.
Bolesław Prus poświęcił temu felieton adresowany do „sumiennego historyka”, który będzie „za sto lat opisywał, jak wyglądała zabawa ludowa w roku 1892”.
Opisywał tam cuchnący rów, otaczający to pole, pełną kurzu szosę, która obok niego przechodzi i radził, by obserwować plac zabawy stojąc przy budynku rogatki mokotowskiej, obok tego właśnie rowu. Widać było stamtąd trzydzieści rozbujanych huśtawek, młyn diabelski, kilkanaście karuzeli oraz dwa masztowe słupy wysmarowane szarym mydłem, na które, zgodnie z tradycją zabaw wielkanocnych, można się wdrapywać dla otrzymania nagrody.
Nagrodą tą była butelka wina za 40 kopiejek, garnitur z Pociejowa i zegarek „posiadający tą własność, że chodzi nieregularnie, ale za to musi być nadzwyczaj długo nakręcany”.
Jednak… ciekawi i spragnieni zabawy warszawiacy przybyli w nowe miejsce. Próbowali wszystkich rozrywek, słuchali muzyki, ale… narzekano, że zabawy wielkanocne, choć czysto warszawskie, zostały tak daleko wygnane za miasto „aż pod wieś Mokotów”.
Wielu twierdziło, że już chyba lepiej chodzić na „żydowskie Bielany”, jak nazywano plac między Sosnową a Żelazną. Według doniesień warszawskiej prasy występowała tam słynna z tuszy „piękna Flora”, która na biuście ustawiała sobie tacę, a na niej dwadzieścia cztery filiżanki. To ci dopiero była zabawa! Patrzeć, jak filiżanki stoją na tym osobliwym ogromnym bufecie.
Wielkanoc? A tak! W końcu to radosne święto! A przyroda budzi się do życia.
Warszawskie zabawy ludowe odeszły w niepamięć wraz z wydarzeniami rewolucyjnymi lat 1905-1906 i nie powróciły już nigdy. Żałujemy?
Oprac. Małgorzata Karolina Piekarska
Rysunki Ksawerego Pilattiego