„Warszawskie dzieci…”
Śródmieście Północne. Grupa chłopców na ul. Sienkiewicza. Fot. z Powstania Warszawskiego autorstwa Mariana Grabskiego ps. „Wyrwa”. (MPW)
„To nie są łatwe wspomnienia” powiedział Wiesław w rozmowie z Tomaszem Szymańskim. Słyszałam to zdanie z jego ust wiele razy. Zawsze w kontekście powstania, bo na ten temat rozmawialiśmy wielokrotnie. Zawsze w wakacje, gdy zbliżała się rocznica Godziny W. Wiesław był zaledwie kilka lat młodszy od mojego Ojca – Macieja Piekarskiego, który też w okresie powstania był dzieckiem, choć odrobinę starszym, bo prawie 12-letnim. Znali się z Wiesławem. Łączyły ich nie tylko wspólne zainteresowania, dziennikarstwo, dzielnica zamieszkania, ale też wspólne przeżycia dzieci powstania. Choćby to siedzenie w piwnicy, fakt, że obaj przeszli przez obóz przejściowy w Pruszkowie i obaj w powstaniu stracili starszych braci: Wiesław – Zdzisława, a Maciej – Antoniego. Obaj znali więc i widzieli ból własnych matek rozpaczających po śmierci synów. Temat powstania warszawskiego wracał więc w ich rozmowach jak bumerang, a po śmierci mojego ojca w rozmowach moich i Wiesława.
Wojna zmienia człowieka. A utracone w czasie wojny dzieciństwo jest nie do odzyskania. Wojna zostaje w człowieku na zawsze. Powstanie warszawskie również. I odzywa się w najmniej oczekiwanym momencie. Objawiając się zresztą w najróżniejszy sposób. Eulalia Rudak, Prezes Zarządu Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo, powiedziała mi kiedyś, że ludzie, którzy przeżyli wojnę jako dzieci, często nie zdają sobie sprawy, które nawyki mają swój początek w wojennych przeżyciach. Bywa to gromadzenie rzeczy, nadmierna oszczędność, ale i wstręt do pewnych potraw, które kojarzą się z tym, o czym chcieliby zapomnieć.
Śródmieście Północne. Grupa powstańców z batalionu „Kiliński” przed gmachem PAST-y przy ulicy Zielnej 37/39. Fot. z Powstania Warszawskiego autorstwa Eugeniusza Lokajskiego ps. „Brok”. (MPW)
1 sierpnia wszyscy przeważnie wspominamy powstańców. Tych którzy przeżyli i tych, którzy polegli. Czasem, zwłaszcza w kontekście Mirona Białoszewskiego i jego „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”, myślimy o ludności cywilnej. Nieczęsto jednak mamy wtedy przed oczami dzieci. Wszystko dlatego, że niewiele wiemy o ich uczuciach. Rzadko które dziecko w dorosłym życiu te swoje przeżycia opisało lub opowiedziało o nich w sposób sugestywny bądź rozbudzający czytelniczą wyobraźnię. Mój ojciec to opisał. Wiesław opowiedział Tomaszowi Szymańskiemu. Krótko i sugestywnie. Dziś czasem żałuję, że ani ja, ani Tomasz nie pociągnęliśmy go bardziej za język, ale przecież… choć opowiadał nam to jako dorosły, bardzo dojrzały mężczyzna, to widzieliśmy w nim tamtego ośmiolatka, który czeka na własną egzekucję. A potem idzie na palcach, by wydać się wyższym niż jest. Ośmiolatka, który wtedy był dojrzalszym od dzisiejszych ośmiolatków. Dojrzalszym wbrew wszelkiej logice życia.
Małgorzata Karolina Piekarska
Wspomnień Wiesława Nowosielskiego wysłuchał Tomasz Szymański – “Mieszkaniec” nr 14/2014
W lecie 1944 roku Wiesław miał 8 lat. Okupacyjna nienormalność stołecznego miasta była dla niego normalnością – dziecko przecież świadomie rejestruje obrazy z otaczającego świata, gdy ma 3-4 lata.
Odkąd więc Wiesław pamiętał, w Warszawie trwała okupacja, a dni dzieliły się na „normalne”, okupacyjne lub nadzwyczajne, gdy w mieście przeprowadzane były akcje łapanek albo gdy polski ruch oporu dokonał spektakularnej akcji przeciwko niemieckiemu okupantowi.
W drugiej połowie lipca 1944 roku sytuacja się zmieniła. Front był blisko i przetaczał się na Zachód. – Od połowy miesiąca mówiło się, że lada moment w mieście będzie powstanie. Za kilka dni, za tydzień, za dwa – wspomina Wiesław. – Moj 16-letni brat Zdzisiek zniknął z domu, słyszałem, jak mama mówiła w zaufaniu, że poszedł do powstania…
Wiesław z mamą mieszkał przy ulicy Dwernickiego na Grochowie. – Domek nie dawał żadnej nadziei na bezpieczne schronienie, gdyby powstanie miało wybuchnąć – wspomina Wiesław. – Wszyscy liczyli się z tym, że wprawdzie będzie krótkie, może potrwa dwa, trzy dni, góra tydzień, ale przecież będą walki. Tuż przed pierwszym sierpnia do mamy przyjechali znajomi i zaproponowali przeprowadzkę na lewy brzeg Wisły, do solidnego kompleksu budynków przy ulicy Przejazd 5. Pamiętam, że jeden z budynków miał 7 pięter, a drugi pięć. Pod nimi zaś były gigantyczne połączone ze sobą piwnice. W ocenie znajomych mamy to było dobre i w miarę bezpieczne miejsce na przeczekanie powstańczej zawieruchy. Przeprowadziliśmy się więc w to nowe miejsce.
– 1 sierpnia zaraz po obiedzie mama zostawiła mnie w tym nowym lokum i poszła po coś z powrotem na Pragę. Jednak szybko wróciła, bo na jej oczach najpierw doszło do strzelaniny, a potem do rozbrojenia niemieckiego żołnierza. Mama uznała, że powstanie właśnie się zaczęło i rzeczywiście już po 16.00, a z pełną mocą po godzinie 17.00, zaczęła się strzelanina.
Wiesław w budynku i piwnicach domów przy ulicy Przejazd spędził wszystkie 63 dni powstania. Niechętnie o nich opowiada, bo uważa, że są zbyt intymne. Jak opowiedzieć o strachu dziecka? Budynki trzy razy przechodziły z rąk do rąk. Zdobywali je własowcy i wtedy nadchodziły godziny grozy. W podziemiach i piwnicach kryło się nawet do trzech tysięcy cywilnych mieszkańców Warszawy. Trwał już ostrzał miasta przez tzw. krowy i przez działo Berta podciągnięte na Dworzec Główny. Z siedmiopiętrowego budynku pozostał dwupiętrowy kikut, z pięciopiętrowego – sterta gruzu. I gdy te budynki płonęły i zdobywali je własowcy – zaczynały się sądne godziny. Wiesław pamięta mężczyznę osłaniającego się przed kulami kołdrą i strzelających doń własowców. Kołdra w pewnym momencie osunęła się w dół, mężczyzna zginął. A potem wracali powstańcy i wracała nadzieja. – Były z nami siostry zakonne, opiekowały się rannymi, opiekowały się dziećmi. Starały się organizować nam jakoś czas: uczyły nas robić łódki z papieru, wycinać kozikiem okręty z kawałków drewna… Brakowało jedzenia, brakowało picia, ale jednak wszyscy najbardziej bali się ponownego nadejścia własowców. Gdy zdobyli ruiny po raz trzeci, śmierć zajrzała nam w oczy: najpierw były rozrzucane ulotki, że zginą wszyscy schwytani w domu, z którego padnie choć jeden strzał. Wiedzieliśmy więc co nas czeka. I rzeczywiście, gdy przyszli po raz trzeci, kazali wszystkim wyjść na teren podwórka pomiędzy kikuty budynków. Pamiętam jak dziś rozstawione karabiny maszynowe do egzekucji, modlących się księży i siostry zakonne oraz mężczyznę, który błagał o litość, lecz został zastrzelony… wtedy pojawili się niemieccy oficerowie. Nie wiem, co nimi powodowało, może fakt, że wtedy na tym podwórku stało może nawet trzy tysiące ofiar do rozstrzelania? W każdym razie przerwali egzekucję i kazali nam wyjść ulicą Leszno w kierunku Woli.
Wiesław pamięta z tego marszu strzelaniny wybuchające w okolicznych ruinach domów, jakieś pożary, strzały nad głowami. Doszli do kościoła na Woli. Mieli być bezpieczni, ale nie byli. Ci, co zostali skierowani do przykościelnych szop i składów drewna, zginęli w celowo wywołanych pożarach, a ci co próbowali się ratować od ognia zostali zastrzeleni. O tej hekatombie przypomina wolski pomnik.
Z Woli Wiesław z mamą zostali skierowani na Dworzec Zachodni, gdzie poddani zostali selekcji. Wiesław poinstruowany przez mamę, stawał na palcach by być wyższym, niż wówczas był. Trafili do bydlęcych wagonów, przetransportowano ich do obozu przejściowego w Pruszkowie. Przy wysiadaniu z wagonów udało się przejąć kilka jabłek od miejscowych mieszkańców… Po kilku dniach dość przypadkowo, wykorzystując zamieszanie przy sklepie, mającym drugie wyjście, Wiesław i jego mama uciekli z Pruszkowa. Ukrywali się w okolicach Rawy Mazowieckiej i Przysuchy. Do Warszawy wrócili gdzieś w kwietniu 1945 roku.
A Zdzisław, brat Wiesława, ten co poszedł w połowie w lipca „do powstania”? Zginął 2 sierpnia na Okęciu. Jego kompania „Maria”, wchodząca w skład batalionu „Garłuch”, punkt zbiorczy, na wypadek godziny „W”, miała w jednopiętrowym domku przy Alei Krakowskiej 175. Mieściła się tu piwnica, w której przebywali powstańcy, restauracja i lokal mieszkalny znajdujący się na poddaszu. W pobliżu swoje posterunki mieli Niemcy, wchodzący w skład licznych wacht strzegących lotniska na Okęciu przed ewentualnym atakiem powstańców. Ich pozycje były umocnione, w budynku dawnej szkoły stacjonował m.in. oddział artylerii przeciwlotniczej. W starym forcie natomiast stacjonowała piechota pilnująca składu amunicji dla załogi lotniska. Pod ich nosem do miejsca zbiórki udało się niepostrzeżenie przedostać 80 młodym dziewczynom i chłopcom. Po północy z 1 na 2 sierpnia z nocnego wypadu – co odnotował kronikarz – wrócił strzelec „Sokół”. To właśnie Zdzisław Nowosielski z kilkoma kolegami. Przynoszą ze sobą kilka stenów, rewolwerów, granaty i amunicję, ale kompania i tak jest słabo wyposażona w broń. Jeden erkaem, a reszta to broń lekka, w dodatku nieliczna…
W nocy z 1 na 2 sierpnia dwuosobowy patrol niemiecki podchodzi pod budynek, by sprawdzić, co się dzieje w restauracji. Przez szczelinę w zabitym dechami oknie dostrzegają jednego z powstańców ze stenem w ręku. Wszczynają alarm. Niemcy kładą ogień na tyły budynku. Przez okno wpada rakieta zapalająca. Powstańcy postanawiają ewakuować się grupami. Wywiązują się walki. Wielu powstańców ginie, ranni są dobijani. Wówczas ginie też Zdzisław, a jego 22 ocalałych kolegów z batalionu „Garłuch” zostanie rozstrzelanych na polach pod Szczęśliwicami.
Wiesław od 70 lat chodzi na symboliczny grób swojego brata na warszawskich Powązkach. Nie wie, w której mogile został pochowany, bo figurował wśród poległych o nieznanym nazwisku. Wiesław na Powązkach nie był tylko raz – gdy zachorował i był w szpitalu. W tym roku oczywiście też zapali znicze na każdej z kilkunastu mogił oznaczonych literami NN. A następnego dnia rano, jak co roku, pojedzie na zatłoczoną Aleję Krakowską 175 i postoi chwilę w ciszy przy pomniku upamiętniającym śmierć i walkę brata, jego kolegów i koleżanek.
– To nie są łatwe wspomnienia – mówi.
Śródmieście Północne. Łącznicy grający w warcaby na podwórzu na tyłach oficyny kamienicy przy ul. Kredytowej 3. Fot. z Powstania Warszawskiego autorstwa Joachima Joachimczyka ps. „Joachim”. (MPW)