Wojna i pokój
Na oko miał 3-4 lata. Był piękny, jak to labrador – ciemnoczekoladowy, lśniący, zadbany… Ale smutny. Wpatrywał się w oczy swych państwa, jakby chciał zapytać: gdzie my jesteśmy? Co z nami będzie?
Nie zostawili swojego przyjaciela na pastwę rosyjskich bomb. Starszy pan głaszcze go pieszczotliwie, uspokaja, szepcąc mu coś do ucha. Sam spogląda na umęczoną żonę. Niestety oboje są wieku, w którym los może przydzielić już tylko tę jedną, ostatnią w życiu rolę – umęczonej ludności cywilnej uciekającej przed wojną.
W tłumie uchodźców koczujących w głównej hali Dworca Wschodniego są niewątpliwie najstarsi. Przeważają młode kobiety z dziećmi. Jedne śpią, drugie jedzą, inne płaczą… Matki blade z niewyspania, ale czujnie rozglądające się na boki. W ciągu doby przez warszawskie punkty informacyjno-pomocowe przewija się po 5-6 tys. Ukraińców.
Dla większości Dworzec Wschodni jest tylko etapem. Tu czekają na kuzynów, rodziny, znajomych żyjących i pracujących w Polsce lub w innych krajach Europy.
Jeśli jednak nie mają nikogo, a potrzebują wsparcia, to w Warszawie też je dostaną. Otrzymają wszystko co niezbędne – od pożywienia, picia, mieszkania aż po pomoc psychologa, jeśli taka jest potrzebna.
Warszawa zorganizowała do tej pory 22 obiekty, w których znajdują się miejsca noclegowe. Sami mieszkańcy zaoferowali już ponad cztery tysiące miejsc w swoich domach. W szkołach tworzone są oddziały przygotowawcze dla uczniów z Ukrainy… Warszawa wspaniale zdaje egzamin w tej jakże nowej i nietypowej sytuacji – organizacyjnie, ale też tak zwyczajnie, po ludzku …
Rozglądam się po dworcowej hali. Wszędzie punkty informacyjne, różnego rodzaju druki, ulotki – po polsku i po ukraińsku. Jak dostać się do pociągu, jakie bilety są za darmo; oferty pracy: stawki godzinowe, rodzaj umowy; Orange oferuje karty do telefonów komórkowych – 30-dniowe za darmo, są informatory z adresami i telefonami do centrów pomocy, a nawet drobiazgowa instrukcja, jak odróżnić legalną taksówkę od oszukańczej, bo niestety i takich nie brakuje.
Wolontariusz, którego poznałem, jak wszyscy ma identyfikator na szyi, a na żółtej kamizelce zarzuconej na ubranie napis informujący, że jest tłumaczem z rosyjskiego. Jest sympatyczny, kompetentny, tylko potwornie zmęczony – od ponad doby nie rusza się z dworca. Pracuje ich tu kilkudziesięcioro. Znają rosyjski, ukraiński, niemiecki, angielski. Do stołecznego Ratusza zgłosiło się do tej pory 15 tys. wolontariuszy. Nie tylko są tłumaczami, prowadzą również zbiórki wszystkiego, co dla uchodźców niezbędne.
– Jak pan to wytrzymuje?
– Co?
– Dramat, który tu się czuje na każdym kroku?
– Choćby był pan z kamienia, to też się pan wzruszy. Pomagałem siedemdziesięciolatkowi. Do Warszawy odstawił żonę i córkę z wnukami, bo tu mają rodzinę.
– A on?
– Wrócił na Ukrainę. – Będę chleb nosił chłopakom, wodę, bandaże… Odprawiałem też czterech młodych. Żegnali się z żonami, z dziećmi. Wszyscy ryczeliśmy. One były już bezpieczne, oni wracali na front.
Marcin Marwicz