Sezon na kaca
Po świąteczno-sylwestrowej gorączce bazar był senny. Nawet w kawiarni było pustawo. Za to w aptece, co chwilę drzwi się otwierały. Powodzenie miały zwłaszcza środki łagodzące ból głowy. Na szczęście w tej dziedzinie cywilizacja nie czekała w miejscu, tylko wyszła naprzeciw potrzebom ludzkości.
Ku zaskoczeniu pana Kazimierza Główki na placu targowym, obok dosłownie kilku innych, czynny był także stragan prowadzony przez pana Eustachego Mordziaka, jego najlepszego bazarowego kolegę.
– O, szczerze mówiąc, panie Eustachy, nie spodziewałem się, że będzie pan dziś handlował.
– Ja też, ale co zrobić. Mam w domu siedzieć i słuchać: „No i jak ty wyglądasz? Jak wyglądasz”, to wolałem tu przyjść.
– Dobrze pan wygląda, nie wiem czego pańska żona chce.
– I ja nie wiem, ale nic to – przynajmniej świeżego powietrza zażyję. No i jak tam święta, panie Kaziu?
– Co tu opowiadać – jak wszędzie. Wigilia jak co roku – rodzinna. Wnuki prezenty dostały, jedzenia jak zwykle zostało…
– Jak to jest, że tyle tego co roku zostaje?
– Co poradzisz – kobiety przed świętami amoku dostają. Zupełnie jakby się na wojnę szykowały, a potem nikt nie jest w stanie tego przejeść.
– I przepić.
– No, to mnie już nie bardzo dotyczy – nie te oczy, że tak powiem.
– W Sylwestra też?
– Sylwester był spokojny. Nawet chyba strzelania było jakby mniej.
– Szczerze mówiąc – nie za bardzo pamiętam.
– No, tak… Ja za to skupiłem się na telewizyjnych programach noworocznych. Przeżyłem aż trzy koncerty naraz, bo trzy telewizje walczyły o widza. Niestety w znacznej części przy pomocy gwiazd otrzepanych z naftaliny i doprowadzonych do stanu estradowej używalności przez specjalistów odnowy biologicznej. To było jak podróż w czasie, jakby to nie pan Markowski występował, który od 27 lat „chce być sobą”, tylko Mieczysław Fogg ze swoimi „Jesiennymi różami”, przy których „serca biły jak dzwon, na jeden ton”.
– Fakt, Markoszczak swoje lata ma…
– A pan Grzegorz Skawiński – 64-letni młodzieniec, to nie? Z uporem wyśpiewuje, że „każde pokolenie ma własny czas”, ale twardo nie przyjmuje tego do wiadomości…
– Nie tylko oni jednak byli. Nie wierzę…
– I słusznie, była też największa gwiazda, pani Kozidrak.
– Ta od „Józka, któremu nie daruje tej nocy”?
– Ta sama.
– To ona jeszcze śpiewa?
– I to mimo że jej uporczywe próby dogonienia kalendarza są o jakieś 30 kilogramów spóźnione. A ten „Józek”, wyobraź pan sobie, to bynajmniej nie kochanek, który „rozgrzewał jej ciało” i któremu obiecała, że „nie daruje mu tej nocy”, gdyż ma zamiar z nim „siedem razy zgrzeszyć, i zgrzeszyć, i zgrzeszyć”. To był protest-song wymierzony w stan wojenny, ni mniej ni więcej. Ów „Józek” to naprawdę „Wojciech” i to jemu artystka „nie daruje tej nocy”. Wiadomo, której…
– Ja pierniczę!…
– Po latach artystka sama to wyjawiła.
– „She too”?…
– Że co proszę?
– Tak się mówi. Znaczy starsze kobity tak mówią: „me too” – gdy u schyłku życia nagle czują potrzebę powiedzenia, że były przez facetów molestowane.
– Aha?… To znaczy, że co?
– Nic właściwie. Kobity niezgłębione są.
– Jak w tym dowcipie: – Tato, pyta synek ojca. – A czy to prawda, że w niektórych krajach Afryki mężczyźni nie znają swych żon do ostatniego dnia przed ślubem? – Nieprawda synku. Tak jest na całym świecie…
Szaser