Co ma wspólnego współczesna polska służba zdrowia z Napoleonem?
Z końcem sierpnia ubiegłego roku znalazłem się w jednym z warszawskich szpitali w celu dokonania drobnego, rutynowego zabiegu. Będąc miłośnikiem Napoleona, który od najmłodszych lat działał na moją wyobraźnię z prozaicznego powodu obwieszenia ścian mego pokoju obrazami i rycinami nawiązującymi tematycznie do czasów panowania cesarza Francuzów – Napoleona I Bonaparte – nie miałem świadomości, że tutaj, w dwudziestym pierwszym wieku, w stołecznym szpitalu zetknę się z ulubioną epoką w nieco osobliwy i kontrowersyjny sposób. O tym jednak za chwilę, po kolei…
– Pan się w to przebierze, ale najpierw proszę się wykąpać w różowym szamponie, który zastanie pan w łazience.
Od siebie dodam, łazience wspólnej dla kobiet i mężczyzn! Podreptałem do owej łazienki oświetlonej wschodzącym sierpniowym słońcem, ale owego szamponu w kabinie prysznicowej, ani w jej najbliższym sąsiedztwie jakoś nie dostrzegłem. Szybkim więc krokiem poszedłem do tzw. dyżurki, żeby zasięgnąć języka, gdzie może być ów tajemniczy różowy płyn, w którym mam się wykąpać, niczem napoleońska żona w czerwonym winie.
Siostra oddziałowa wysłuchawszy mnie z wyraźną dezaprobatą, usiłowała się odwoływać do mej znajomości szpitalnych zwyczajów. Tyle, że ja ich nie znam, bo obywałem się dotychczas bez szpitali. Operacji nie przechodziłem, a jedynym dotychczas moim doświadczeniem było usunięcie w wieku siedmiu lat trzeciego migdała, no i może usunięcia zęba w scenerii gabinetu stomatologicznego. Na takie dictum – pielęgniarka wyraźnie już poirytowana udała się ze mną do owej łazienki, żeby mi wskazać cudowny płyn, którego ja nie dostrzegłem. Zajrzeliśmy oboje we wszystkie możliwe zakamarki szpitalnej łazienki i okazało się, że resztka różowego szamponu leży sobie w pojemniku rzuconym w pobliżu ścierki do podłogi i osłaniającego ją mopa. Pielęgniarka najpewniej uznała mnie za daltonistę nie rozróżniającego kolorów! No cóż, mam swoje lata – jakby nie było, tyle ile upłynęło od Powstania Warszawskiego – wszak urodziłem się 15 sierpnia 1944 roku (niczem Napoleon, jakby powiedział znajdujący dowcipną ripostę na wszystko nieoceniony Wiech) na Reducie Mokotów – w bombardowanym z ziemi i powietrza Szpitalu Elżbietanek przy ul. Goszczyńskiego w Warszawie!
Tu wreszcie dochodzę do sedna tej historii. Wykąpany, sięgam w końcu po ową czarną kostkę, która okazuje się być czarną, siatkową koszulą operacyjną. Nie musi być ona na miarę i nie to mnie bulwersuje w tej historii, ale owa głęboka, żałobna czerń! Wszystko da się wytłumaczyć, ale nie to, że szpital wyposaża pacjenta w czarną żałobną szatę na drogę do sali operacyjnej. Bywają sytuacje, że jest to operacja niezwykle poważna, nie rokująca nadziei. Jest na nią jednak zgoda pacjenta, ale u licha ta szata nie musi być tak tragiczna, przesądzająca zabieg chirurgiczny, nie powinna się kojarzyć ze śmiercią. Tymczasem, to co musiałem przywdziać, wprawiło mnie wręcz w przerażenie! To horror! Pytam więc: kto coś takiego wymyślił; kto to wyprodukował; kto to kupił za akceptacją zarządu szpitala? To jakieś głębokie nieporozumienie. Gdzie się więc zagubił „szpital przyjazny pacjentowi”, czy w Polsce taki w ogóle istnieje?
Czas więc z mej strony na wyjaśnienie tytułu, bo przeciętny czytelnik go nie kojarzy. Otóż na długiej liście zasług Napoleona, obok bezpłatnej i powszechnej nauki, słynnego Kodeksu Napoleona – będącego elementarzem prawa zarówno administracyjnego, jak i karnego, był ruch prawostronny, ale i czarne fartuchy powszechnie dostępnej służby zdrowia, tzw. brankardierów, czyli sanitariuszy. On też wprowadził ambulanse, naturalnie konne, bo w tamtej epoce tylko na takie można było liczyć. Widać, te czarne fartuchy z czasów Napoleona tak zadziałały na administrację szpitala, że ten nie waha się ubierać w czerń pacjentów operacyjnych. Tylko chyba głębokim umiłowaniem historii można wytłumaczyć zakup czarnych szat, które mnie zamiłowanemu w historii, wydały się jednak ponurym żartem.
Tadeusz Władysław Świątek