Do dziś nie lubię imprez z petardami

„Mieszkaniec” rozmawia z Urszulą Grodzką, mieszkanką Bródna, która przeżyła w tej części miasta Powstanie Warszawskie.

– Urodziła się Pani w 1940 roku.

– W moim akcie urodzenia figuruje ulica Chocimska. Do mieszkania w domu przy Syrokomli przyjechałam z rodzicami jako dziecko i mieszkam w nim do dziś. Mój ojciec, Antoni Gietko był lekarzem, pracował w szpitalu kolejowym na Brzeskiej, w którym poznał moją mamę, będącą tam pielęgniarką. Nasza okolica miała zresztą dużo wspólnego z koleją. Przed wojną i w czasie okupacji były tu wielkie warsztaty kolejowe, większe niż te w Pruszkowie. Parowozy stały rzędami wzdłuż nieistniejącej już ul. Palestyńskiej, prostopadłej do Białołęckiej, dziś Wysockiego. A Niemcy dociągnęli tory kolejowe aż do Syrokomli, do nieukończonej hali widowiskowej, którą przerobili na odlewnię żeliwa. Pamiętam to wszystko, bo pamięć mam wyjątkową. Mam w oczach obraz ojca, który myje ręce, gdy ja leżę w wózku. Mogłam mieć wtedy najwyżej rok i siedem miesięcy, bo chwilę później tata trafił do Auschwitz.

– Za co został uwięziony?

– Za przynależność do AK. Aresztowało go Gestapo, w nocy, w tym mieszkaniu. Gestapowcy mamie, mnie i siostrze kazali siedzieć w tym czasie w kuchni, tak jak przy wszystkich rewizjach, które robili regularnie, bezczelnie demolując przy tym mieszkania i bijąc ludzi. Telegram z Auschwitz przyszedł w 1942 roku. Z zawiadomieniem, że Antoni Gietko, numer 31 032 nie żyje. Ojciec był bardzo kochany i szanowany. Potrafił zostawiać pacjentom pieniądze na leki, pod poduszką. Na Boże Narodzenie 1943 roku do naszych drzwi zapukało aż trzech Mikołajów. To znaczy ludzi przebranych za Mikołajów, którzy poprzynosili prezenty mnie, mojej siostrze i synowi mojej cioci, która sprowadziła się do nas, by podtrzymywać mamę na duchu. Było to wzruszające.

– Proszę opowiedzieć, jak zapamiętała Pani Powstanie Warszawskie?

– Samego dnia wybuchu powstania nie zapamiętałam. Walki toczyły się przecież głównie na lewym brzegu Wisły. Ale pamiętam dni, w które patrzyliśmy wszyscy w niebo, jasne jak w dzień od rakiet rozświetlających. Niemcy oświetlali sobie w ten sposób obiekty do bombardowania. Przez to do dziś nie lubię imprez z petardami i sztucznymi ogniami.

– Czuliście się Państwo bezpośrednio zagrożeni, tutaj na Syrokomli?

– Na początku nie. Było względnie bezpiecznie. Czasem tylko przeleciał nisko jakiś samolot. To było wszystko. Były jednak chwile, które pamiętam do dziś. Któregoś dnia przyszedł do nas sąsiad, Miron Zakrzewski, który miał wtedy kilkanaście lat i płakał rzewnymi łzami po tym, gdy patrzył na płonące Śródmieście. Bo z czasem zaczęliśmy stąd widzieć dokładnie ściany ognia, niebo rozświetlone było czerwoną łuną, na tle której widać było kłęby czarnego dymu. Po kilku tygodniach było już groźnie, zaczęły latać zabłąkane kule i inne pociski. Przyszedł moment, w którym musieliśmy się schować do piwnicy.

– Pamięta Pani chwilę szczególnie niebezpieczną?

– Któregoś wieczoru w naszej piwnicy-schronie, sąsiadka, pani Zofia Larecka, administratorka naszego domu, powiedziała: „To ja idę do swojego mieszkania zobaczyć, jak wygląda niebo”. Zaczęłam strasznie płakać i trzymać się jej kurczowo. Sama nie wiem, dlaczego. Siłą rzeczy nie mogła więc wyjść, bo ja wręcz na niej wisiałam. Minęło parę chwil i nagle: „łubudu”! Bomba trafiła prosto w jej mieszkanie. Była to jedyna duża bomba, która trafiła w nasz dom, ale spowodowała ona decyzję, że uciekamy. A pani Larecka cały czas powtarzała, że uratowałam jej życie.

– Dokąd Państwo uciekliście?

– Mama i ciocia wzięły tobołki i poszliśmy na wschód. Były tam pola i łąki, na których pasły się krowy, dziś to są tereny za ulicą Rembielińską. Natknęliśmy się na okopy i żołnierzy, nie wiem już dziś, czy polskich, czy radzieckich. Dorośli przechodzili po kładkach, a nas, dzieci, żołnierze przenosili nad okopami. Szliśmy i szliśmy, aż dotarliśmy w okolice Sulejówka. Mama i ciocia gotowały tam żołnierzom zupę i tak było do chwili, w której skończyło się powstanie. Ludzie zaczęli wracać. Nasz dom był zalany i zrujnowany. Dowiedzieliśmy się też, że nie żyje jedna z mieszkanek okolicy, która nie zdecydowała się na ucieczkę. Któregoś dnia wyszła przed dom i zginęła od zabłąkanej kuli.

– A jak zapamiętała Pani 17 stycznia, czyli dzień wyzwolenia Warszawy?

– Było bardzo mroźnie i słonecznie. Przybiegła pani Larecka, ta, która twierdziła, że uratowałam jej życie, krzycząc, że Warszawa jest wolna! Ciocia zaraz pobiegła sprawdzić, czy żyją matka i babcia – jej i mojej mamy. Okazało się, że żyły. Mniej szczęścia miała rodzina mojego ojca, z której pięć osób zginęło w rzezi Woli. To były niewyobrażalne tragedie. Ale mimo to powoli zaczęło wracać względnie normalne życie.

Rozmawiał Rafał Dajbor



error: Zawartość chroniona prawem autorskim!! Dbamy o prawa: urzędów, instytucji, firm z nami współpracujących oraz własne. Potrzebujesz od nas informacji lub zdjęcia? Skontaktuj się redakcja@mieszkaniec.pl
Skip to content