FAE „Kazimierz Szpotański i S-ka”
Obchody 100-lecia przyłączenia przedmieść do Warszawy, które stały się dzielnicami stolicy, uzmysłowiły mi, iż praktycznie nie ma już pośród nas rodzin, które mogą poszczycić się wiekowym zasiedzeniem.
Do nich należą absolutnie nieliczni już spadkobiercy firm działających w mieście przynajmniej od XIX wieku po pierwsze lata powojenne, które komunistyczna władza z mocy sławetnych dekretów Bieruta znacjonalizowała, a najczęściej zwyczajnie rozkradła i zniszczyła. Na palcach może obu rąk w skali kraju można by wyliczyć przedsiębiorstwa, które zdołały się uratować i przetrwały burze dziejowe, podobnie jak „Blikle” i istnieją do chwili obecnej.
Wydawało się, że po roku 1989 ten stan rzeczy ulegnie zmianie i zła passa się odwróci, a liczne przedwojenne przedsiębiorstwa, zarówno te przemysłowe, jak i handlowe, wrócą na swoje najczęściej niczym nie zastąpione, puste miejsca. Tymczasem tak się wcale nie stało, niechęć do dawnych warstw posiadających jest silniejsza, niż myślimy.
Najlepszy dowód, że reprywatyzacji nie przeprowadzono w Polsce po dzień dzisiejszy, a nieliczne zwroty nieruchomości dawnym właścicielom nieustannie spotykają się z krytyką opinii społecznej. Przestali się nam też podobać bohaterowie z kręgów przemysłowych w miastach, i kręgów ziemiańskich na wsiach. Zostali nam więc tylko rolnicy, nie ziemianie, nie wywodzący się z warstwy szlacheckiej, których stan posiadania pomnożyła powojenna reforma rolna. Stąd wycichły projekty pomników wybitnych przemysłowców, czy wielkich patriotów – ziemian.
Trzeba zwrócić uwagę, że w przeszłości na utratę majątku skazywani bywali jedynie zdrajcy narodu, a nie patrioci, a tych, podobnie jak komuniści, karały rządy zaborcze za działalność patriotyczną – za tzw. sprawę narodową. Nie powinno więc być kłopotów ze zwrotem, przywróceniem zagrabionego mienia, bo należałoby je zwrócić ludziom szlachetnym, bohaterom czasu wojny, a jednak…
Chyba już tylko w pamięci starszego pokolenia warszawiaków, a można i zaryzykować, że wszystkich Polaków, tkwią jeszcze nazwiska przedsiębiorców, takich jak: Wedel (3 pokolenia), Norblin (3-4 pokoleń), Jabłkowski (2 pokolenia) i może Szpotański (1 pokolenie prowadzące). Tych nazwisk przedwojennych przemysłowców i handlowców jeszcze parę lat temu można by wymienić znacznie więcej. Dziś, z odejściem tych, którzy jeszcze pamiętali te firmy, liczba ta zastraszająco topnieje. To niegdyś wielka chluba naszego przemysłu oraz handlu i piękna karta historii.
Młode pokolenie kojarzy te firmy na tyle, ile po nich pozostało. Jako urodzony podczas powstania, pamiętam, że we wszystkich niezniszczonych w pożodze wojennej domach przez długie powojenne lata istniały liczniki do odczytu zużycia energii elektrycznej wyprodukowane właśnie w Fabryce Aparatów Elektrycznych (w skrócie: FAE) „K. Szpotański i Ska”, na warszawskim Kamionku przy ul. Kałuszyńskiej 2, 4, 6.
Jesteśmy więc na Pradze Południe – mam wielki sentyment do tej fabryki, bo jej pracownikiem był brat mej mamy, a mój wujaszek, inż. Władysław Edward Rode (1912-1944), absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej, który propozycję pracy w niej otrzymał już podczas praktyki studenckiej. Każdego praktykanta musiał poznać sam pryncypał, jak to się wtedy mówiło, inż. Kazimierz Szpotański (1886-1966), stawiający na młodych i zdolnych, dobrze wykształconych. Hasło jakże współczesne, ciągle obecnie powtarzane. Miał chyba do nich szczęście i dobrą rękę, bo gdy się ogląda zdjęcia pracowników firmy FAE Szpotański, to przeważają na nich ludzie młodzi, bez różnicy płci.
Zakład ten, od chwili swego powstania w listopadzie 1918 r., przeszedł potężną metamorfozę, bo wystartował z 3 zaledwie robotnikami, a już pod koniec lat dwudziestych, mimo kryzysu gospodarczego i różnych zagrożeń, zatrudniał 200 pracowników, w dodatku posiadał rozbudowującą się nowoczesną siedzibę przy ul. Kałuszyńskiej, który to adres już padł. Miał też za sobą liczne sukcesy techniczne, rozległy asortyment produkcji uzyskujący nagrody na wystawach, w tym na Targach Krajowych w Poznaniu, które stały się jedną ze znaczących imprez handlowych w Europie.
Zakres produkcji był systematycznie poszerzany i dostosowywany do zmieniających się z upływem czasu zapotrzebowań rynku. Wśród produkowanych urządzeń na szczególną uwagę zasługują nie tylko wspomniane na wstępie liczniki elektryczne, ale również przełączniki, skrzynki przełącznikowe, wyłączniki mało olejowe strumieniowe, ochronniki zaworowe, transformatory, aparatura niskiego napięcia, trakcyjna, dźwigowa, liczniki jedno- i trójfazowe, aparatura wysokiego napięcia, aparatura elektromedyczna, przyrządy pomiarowe itp.
Pozyskanie kapitału francuskiego umożliwiło inż. Szpotańskiemu podjęcie produkcji wyłączników i odłączników licencyjnych firmy „Delle”, planowano nawet otwarcie filii w Sandomierzu, a póki co powstała filia w Międzylesiu.
Wybuch wojny pokrzyżował plany rozwoju. Większość pracowników z powodu mobilizacji stanęła do obrony zagrożonej ojczyzny. Ci, co nie zginęli, powrócili ponownie do pracy po kapitulacji. Okupacja skomplikowała sytuację fabryki. Praca w fabryce Szpotańskiego nawet wówczas dawała satysfakcję, nie tylko z powodu dobrej organizacji i miłej atmosfery panującej w zakładzie.
Pracownicy mieli do dyspozycji stołówkę, dobrze wyposażoną przychodnię lekarską, a podczas urlopu lub w sobotnie popołudnia i niedziele, mogli korzystać wraz ze swymi rodzinami z pobytu w domu wczasowym „Jasia” w podwarszawskim Konstancinie. Nie był on własnością fabryki, ale był wynajęty. Położenie wczasowiska blisko stolicy stało się walorem, szczególnie podczas okupacji hitlerowskiej, bo w miarę szybko można było stąd podjechać do domu i sprawdzić, co się w nim dzieje. O tym, jak wielkim patriotą był właściciel zakładu świadczy fakt, iż za jego wiedzą i aprobatą, młodzi pracownicy uczestniczący w przedpowstaniowej konspiracji podczas wyjazdów do Konstancina odbywali tutaj ćwiczenia bojowe. Zorganizował specjalne kursy pozwalające na zwiększenie zatrudnienia, ale zatrudnił też naukowców, którzy w wyniku wojny utracili możliwość zarobkowania.