Joanna Mueller – „Wierszowiązałki”, czyli co?
„Mieszkaniec” rozmawia z Joanną Mueller, poetką, autorką wierszy dla dzieci i dorosłych, mieszkanką Grochowa.
– Czym są „wierszowiązałki”?
– To pojęcie, które wymyśliłam do książki „Piraci dobrej roboty”. Kiedy zastanawiałam się, po co właściwie są wiersze, a zwłaszcza te dla dzieci, to pomyślałam, że wiersze wiążą ludzi w tym dobrym tego słowa znaczeniu – nie „więżą”, tylko wiążą. Pomagają tworzyć relacje.
– Jest Pani porównywana w recenzjach do Jana Brzechwy i Danuty Wawiłow. Czy ich twórczość bywa dla Pani inspiracją w pisaniu wierszy dla dzieci?
– Tak naprawdę stworzyłam dla dzieci tylko jedną książkę, teraz pracuję nad drugą. Na pewno w gronie moich ulubionych poetów są ci, którzy pisali z absurdalnym, surrealistycznym poczuciem humoru – Jan Brzechwa, Julian Tuwim, Ludwik Jerzy Kern i właśnie Danuta Wawiłow, jedna z najciekawszych autorek piszących dla dzieci. Lubię to, że w ich wierszach jest widoczne zamiłowanie do „rzeźbienia” w języku i mrugnięcie okiem do czytelnika dorosłego. W wierszach Danuty Wawiłow wyraźnie widać ją jako mamę – nieraz zmęczoną opieką nad dziećmi. Ja sama także zaczęłam pisać wiersze dla dzieci jako zmęczona mama… Mam pięcioro dzieci, z których najmłodsze ma 4 i pół roku, a najstarsze 16 lat.
– Na ile własne dzieci są dla poetki inspiracją?
– Dla poetki lingwistycznej, czyli takiej, która stara się opisywać rzeczywistość poprzez język, np. pokazując, jak ludzie nie dogadują się ze sobą, ale też ceniącej językowe olśnienia, tak jak uwielbiał je Miron Białoszewski, dzieci są wręcz poetyckimi nauczycielami, bo nie mają ograniczeń językowych. Dopiero w szkole stykają się z normami: „tak mów, a tak nie mów”. A w nienormatywności języka kryje się poezja. Poeci przeważnie piszą wiersze z zadziwienia językiem. Moje przedłużone, bo rozciągnięte na całe lata macierzyństwo (a każde dziecko to osobny świat językowy) dało mi wiele refleksji i różnych językowych przewrotek, z których w pisaniu korzystam.
– W Pani wierszach pojawiają się tacy bohaterowie, jak „tacierzyński konik morski” czy „manatka wielodzietna”. Widać tu wyraźnie Pani odwołanie do świata dorosłych.
– Staram się pisać „dwupoziomowo”, właśnie z mrugnięciem oka do dorosłych, i gdy czytam czasem swoje wiersze dzieciom z rodzicami, to widzę po rodzicach, że odbierają przekaz osobiście. Manatka to nawiązanie do sójki, która nie może się wybrać za morze – u mnie zaś jest samica manata, mieszkająca na Florydzie, która chciałaby popłynąć za morze, ale trzymają ją macierzyńskie powinności. A konik morski to – poza manatami – moje ulubione zwierzę. U koników morskich to tata nosi worek lęgowy, z którego wykluwają się młode, jest więc świetnym modelem do rozważań o roli ojca w rodzinie.
– Wielu czytelników sądzi, że nawiązująca do klasyki poezja dla dzieci obraca się tylko wokół bohaterów ze świata przyrody. Pani nie unika nawiązywania do rzeczywistości wirtualnej, czego przykładem jest „Lewek łażący po levelach”.
– Współczesne dzieci częściej widzą przyrodę na ekranie komputera niż w naturze. Nie jest to dobre, ale nie można też stać przeciwko duchowi czasów. Wiersz o lewku podczas spotkań jest „hiciorem”, dzieci zawsze się bardzo angażują, gdy go czytam. Ważny dla mnie jest też wiersz o hienie, która wbrew stereotypowi o jej głupkowatym śmiechu, jest ponurakiem i ma problem z tym, że wszyscy wokół niej siedzą na Instagramie czy Facebooku, są tam bardzo weseli i robią sobie „bekę” z tych mniej wesołych. To wiersz, w którym poruszam kwestię hejtu i osamotnienia dzieci w świecie wirtualnym.
– Pochodzi Pani z Piły. Od jak dawna mieszka Pani na Grochowie?
– Na studia polonistyczne do Warszawy przybyłam na przełomie 1998 i 1999 roku, rok mieszkałam na Żoliborzu, gdzie zupełnie nie umiałam się odnaleźć, a od ponad dwudziestu lat jestem po prawej stronie Wisły. Przy Kobielskiej, przy Wiatracznej, a od dziewięciu lat – przy Szaserów.
– Co się tu Pani szczególnie podoba?
– Atmosfera! Za każdym razem, gdy jadę na lewy brzeg Wisły, mam poczucie, że wszyscy tam pędzą, gniewają się na siebie, jest tak wielkomiejsko, „korporacyjnie”. A u nas jest inaczej. Gdy jest się mamą pięciorga dzieci, to zna się mnóstwo ludzi – z przedszkola, ze szkoły. Czuję się przez to wrośnięta w społeczność, w lokalność, w której mieszkam. Mam tu znajomych poetów, mieszka tu Cezary Polak*, który bardzo animuje nasz kulturalny Grochów. Jestem fanką spacerów, chodzę po Grochowie codziennie całymi kilometrami i wciąż odkrywam coś nowego.
Rozmawiał: Rafał Dajbor
* Cezary Polak – polonista, reżyser filmowy, animator, prowadzi klubokawiarnię Kicia Kocia.