KORONAWIRUS: Pasażerowie lotu z Dominikany – różne procedury w zależności od rejonu kraju?
Kiedy 2 marca z Warszawy wylatywali na Dominikanę, nie mieli pojęcia, jak skończą się te wymarzone wakacje. Wtedy jeszcze w Polsce o koronawirusie mówiono tylko tyle, że wcześniej czy później dotrze do naszego kraju.
Przez ponad tydzień pobytu na Dominikanie szczątkowe informacje od bliskich i z mediów, które do nich docierały, nie zapowiadały nadchodzącego koszmaru. Pasażerowie czarterowego lotu LO6310 z Punta Cana do Warszawy 12 marca (przed wprowadzeniem akcji „Lot do Domu”) spędzili 10 godzin na pokładzie samolotu z dwoma (jak dotąd potwierdzonymi) przypadkami osób, u których kilka dni po wylądowaniu test na obecność wirusa SARS-CoV2 dał wynik pozytywny.
Po 12 dniach od przylotu, do niektórych wciąż nie zadzwonił Sanepid. Inni, pomimo złego samopoczucia, nie mogli doprosić się wykonania badań i przedłużenia kwarantanny, są i tacy, którym bez problemów zrobiono testy. Ile osób, tyle historii, a procedura powinna być jedna…
Po rozmowach z kilkoma pasażerami feralnego lotu, wniosek jest jeden – wszystko zależy od rejonu kraju. W każdej części Polski potraktowani zostali inaczej.
Agnieszka i jej mąż są z Siedlec. Po powrocie z wakacji, zostali w domu tylko dlatego, że tak nakazywał im zdrowy rozsądek i ludzka przyzwoitość. Jak podkreślają, obraz kraju, jaki zastali po powrocie, był zupełnie inny, niż ten kiedy wylatywali na wakacje. Pocztą pantoflową, od znajomych z wyjazdu, dowiedzieli się o tym, że w samolocie były dwie osoby chore. Sanepid zadzwonił, ale… po tygodniu.
– Siedziałam blisko pana, który okazał się chory. Od kilku pasażerów dowiedziałam się, że Sanepid w różnych częściach kraju informował ich, że drugą osobą zakażoną jest pracownik z obsługi LOT-u (stewardessa), a ona przecież roznosiła jedzenie, rozmawiała z nami. Lecieliśmy ponad 9 godz., w sumie na pokładzie spędziliśmy ok. 11. Po wylądowaniu do samolotu weszło wojsko, zmierzono nam temperaturę, wypełniliśmy karty lokalizacji i to tyle. Rozjechaliśmy się w różne krańce Polski. Potem zaczęły docierać do nas informacje – opowiada. – Nie miałam pojęcia co robić! Dowiedziałam się, że znajomym z Podlasia oraz części osób z Mazowsza, którzy z nami podróżowali, już następnego dnia, od momentu objęcia ich kwarantanną, wykonano testy na koronawirusa. Kiedy do nas w końcu odezwał się Sanepid, objęto nas kwarantanną na okres 7 dni, i powiedziano, że ktoś także niebawem zjawi się u nas by wykonać testy. Czekaliśmy cierpliwie cały tydzień, dzwoniąc w międzyczasie do Sanepidu, gdyż pomimo upływu dni, nikt się nie pojawiał, a ja zaczęłam się źle czuć. Cały czas prosiliśmy o testy, ale bezskutecznie. Nikt nie umiał udzielić nam żadnych informacji na temat, czy i kiedy będą one wykonane. Odsyłano nas na oddział zakaźny, by tam szukać pomocy.
Nadszedł dzień, kiedy dostałam stanu podgorączkowego, a duszności się nasiliły, bardzo bolało mnie gardło i mięśnie. Nie panikowałam, bo zdawałam sobie sprawę, że być może nerwy dają znać o sobie w ten sposób – chciałam w to wierzyć… Po kolejnym telefonie do Sanepidu w piątek 27 marca usłyszałam, że mają dla nas złe wieści, że nikt już do nas nie przyjedzie, że kończy nam się okres kwarantanny i cyt.: „Nie załapaliście się Państwo”.
W dniu kiedy kończyła się kwarantanna, ja wciąż nie czułam się najlepiej. Nie było szans na testy, odmówiono nam także przedłużenia kwarantanny kiedy o to prosiliśmy, uznano nas formalnie za osoby zdrowe, mogące wrócić do pracy. W razie kłopotów ze zdrowiem mieliśmy się kierować na oddział zakaźny. Pojechaliśmy tam z mężem wieczorem w piątek. Nie wytrzymałam. Ciągle podjeżdżające karetki, wielu ludzi oczekujących w kolejce, niektórzy ewidentnie pijani… Wróciliśmy do domu, chciałam pojechać do szpitala ponownie rano, ale nie dotrwałam. Przed 1 w nocy ponownie pojechaliśmy do szpitala i po zbadaniu przez lekarza zadecydowano o pozostawieniu mnie na obserwacji w izolatce na oddziale zakaźnym. Diagnoza wstępna: zmiany w płucach… Czekam na wyniki badań… I chcę podkreślić – opieka tutaj naprawdę jest dobra. Lekarze i cały personel medyczny robią wszystko co tylko mogą by pomóc, wzorowo wykonują swoją pracę, ryzykując swoim zdrowiem i życiem. Nie mam żadnej pretensji do szpitala, bo cały bałagan i problem jest na etapie dużo wcześniejszym… Nie powinniśmy się tam w ogóle znaleźć, gdyż potencjalnie stanowiliśmy zagrożenie dla innych, a także inni stanowili je dla nas. Można było uniknąć całego tego stresu i zamieszania, gdyby Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Siedlcach ale także jednostki nadrzędne działały tak jak powinny – opisuje Agnieszka, która czeka na wyniki testu na koronawirusa. To jednak nie koniec. – Lekarz kazał nam zostać w kwarantannie do czasu otrzymania wyników, ale Sanepid odmawia jej przedłużenia. Pracodawcy żądają dokumentów, których nie otrzymaliśmy. Kto podejmie decyzję: stracić pracę czy narazić na ryzyko utraty zdrowia i życia naszych współpracowników?
O wykonanie testów również w Siedlcach próbuje walczyć Tomek. Koniec kwarantanny i pytanie: co dalej?
– Nie ma gwarancji, że jestem zdrowy. W poniedziałek mam pójść do pracy? Z jednej strony lekarz stwierdził, że mam jeszcze zostać w domu, z drugiej, potwierdzenia przedłużenia kwarantanny na papierze nikt mi nie dał, a tego wymaga pracodawca. Mam iść do pracy z pełną świadomością, że mogę narażać innych? Dlaczego innym osobom pobrano wymazy już na drugi dzień po wprowadzeniu kwarantanny, a my się tutaj nie możemy doprosić?! – pyta zdenerwowany Tomek. Z jego korespondencji z Sanepidem wynika jedno: „w woj. mazowieckim jest tak dużo prób do pobrania, że przewyższa to możliwości wykonania badań w funkcjonujących laboratoriach”.
Ania natomiast mieszka obok Poznania. Do dnia kiedy z nią rozmawialiśmy (26 marca) nikt z Sanepidu się nie odezwał. Gdyby nie nagłośnione apele z prośbą o kontakt pasażerów, do dzisiaj mogłaby nie wiedzieć nic. A jest z grupy podwyższonego ryzyka.
– Odbieram wszystkie telefony z racji wykonywanego zawodu, więc niemożliwe, że akurat takie połączenie by mi umknęło, bo już i nad tym się zastanawiałam. Z resztą to niedorzeczne. Ale od początku. Choruję przewlekle na astmę, po powrocie (z Warszawy do Poznania pociągiem – zaskoczyły nas puste przedziały, bo nie mieliśmy pojęcia o tym co się w Polsce dzieje) nasiliły mi się objawy. Strasznie kasłałam, były duszności. Dwa dni później poszłam do przychodni i okazało się, że jest zamknięta. Pozostał szpital. Nieświadoma sytuacji, na izbie przyjęć „wyśpiewałam”, że wróciłam z Dominikany i mam nasilone duszności i się zaczęło… Nerwy i odesłanie do szpitala zakaźnego. Zbaraniałam. Córka, która była ze mną, wyjaśniła mi dopiero w czym rzecz… Zgodnie z wytycznymi pojechałyśmy do zakaźnego, a tam… prześwietlenie i diagnoza: zaostrzenie astmy. To wszystko. Kolejne dni to wiele prób dodzwonienia się do Sanepidu (jesteś 50. w kolejce itp.), do lekarzy. Finalnie dostałam L-4, kwarantannę zarządziliśmy sobie sami…
Z przypadków które poznaliśmy, są i takie, u których procedury zachowane zostały wzorcowo. Pasażerowie wymieniają pomiędzy sobą informacje i wiadomo, że w samym Poznaniu jest rodzina, której oficjalnie przedłużono kwarantannę do czasu, aż będą wyniki testów (u nikogo nie było żadnych objawów). Wszystko przebiegło jak należy m.in. w Szczecinie i woj. kujawsko-pomorskim oraz na wspomnianym już Podlasiu.
A prawdziwą ciekawostką w tym wszystkim jest opowieść Mariusza, który na stałe mieszka w Norwegii i to tam pojechał po przylocie na warszawskie lotnisko.
– Wróciłem i powinienem mieć kwarantannę, ale zawód kierowcy transportu publicznego jest z tego obowiązku wyłączony, a tym od lat się zajmuję. Rozumiem. Mimo wszystko, ponieważ wróciłem z dalekiej podróży, wziąłem tydzień zwolnienia (akurat odezwały mi się inne przypadłości). W piątym dniu tego zwolnienia dostałem informację z Polski, że na pokładzie samolotu, którym lecieliśmy 10 godzin był pasażer z potwierdzonym koronawirusem. Znajomi w Polsce ze wspomnianego lotu, dostali zakaz opuszczania miejsce zamieszkania i codziennie mają kontrole. Niezwłocznie po otrzymaniu tej informacji, skontaktowałem się z moimi lekarzem pierwszego kontaktu i o wszystkim opowiedziałem będąc przekonany, że przedłuży mi zwolnienie żebym spokojnie dotrwał pełnych 14 dni w izolacji.
I tu szok – lekarz zapytał tylko o symptomy. Lojalnie powiedziałem, że ich nie mam, ale to dopiero 5. dzień po kontakcie. Usłyszałem, jeśli czuję się dobrze to w poniedziałek mogę iść do pracy. Nie wierzyłem w to co słyszę, ale nie należę do ludzi, którzy nadużywają takich świadczeń więc podziękowałem i zakończyłem rozmowę. Nie mogłem uwierzyć w to wszystko i zapytałem szefa. Potwierdził stanowisko lekarza. Poszedłem do pracy, ale czułem się fatalnie wiedząc, że mogę zarażać chociażby kolegów. Nie darowałem i z pracy dzwoniłem jeszcze do innego lekarza, który po dokładnym sprawdzeniu stanu prawnego skierował mnie na kwarantannę. Nie wierzcie w to, że np. w Norwegii jest tak dobrze. Nie jest. Prosiłem o test ze względu na bardzo bliski kontakt. Co usłyszałem? Bez symptomów nie ma na to szans.
Z Polski codziennie dzwoni do mnie policja z pytaniem o stan zdrowia i czy coś potrzeba. Pomijam już fakt, że to pomyłka, bo mają w systemie mój adres, który podałem jako ten, gdzie jadę bezpośrednio z lotniska (zamieszkania jest tutaj, w Norwegii). Na początku prostowałem to nieporozumienie, ale przestałem, bo wyjdzie jeszcze większy bałagan. Mówię o tym dlatego, że do mojej żony, która jest na obligatoryjnej kwarantannie nikt z Norwegii nie dzwonił i nie sprawdzał. Żaden kraj na świecie nie był przygotowany na taki obrót sytuacji. Tu też brakuje maseczek. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.
Zapytaliśmy Główny Inspektorat Sanitarny o powody tych rozbieżności w postępowaniu ze strony inspekcji sanitarnych. Niestety, do tej pory nie otrzymaliśmy wyjaśnienia. Jeśli dostaniemy odpowiedź, niezwłocznie ją opublikujemy.
Imiona rozmówców zostały zmienione.