Moja walka z Covidem na Narodowym
O pandemii wirusa COVID-19, napisano już wiele. Każdego dnia publikowane są nowe badania, artykuły czy zwykłe plotki, które przynoszą bardziej lub mniej prawdziwe doniesienia o tej ciężkiej chorobie. Jak oddzielić mity od fałszu? Jak zachować odrobinę zdrowego rozsądku w natłoku informacji, kiedy wirus zachowuje się jak żadna inna znana wcześniej choroba?
Lekarze wciąż powtarzają, że Covidu ciągle się uczymy, a jedyną metodą obrony jest szczepienie. Na takie argumenty ludzie reagują różnie. Jedni szczepią się, bo im kazano. Kolejni – dla świętego spokoju dają się „ukuć”, mając w planach wakacyjny wyjazd za granicę. Jeszcze inni, zwyczajnie się boją i chcą się chronić przed infekcją. Są też tacy, którzy w Covid zupełnie nie wierzą, a szczepionki uważają za wynalazek szatana.
W rozmowach często słyszałem, że COVID to tylko plotka, a wszystko jest spiskiem, zmową i wymysłem mrocznych, bliżej nienazwanych sił – co najdziwniejsze takie zdanie wyrażały nawet osoby dobrze wykształcone. Telefony ludzi, którzy tak mówili, dawno już usunąłem z pamięci. Nie mam zamiaru przekonywać nieprzekonanych, że COVID-19 istnieje i jest groźny. Nie interesują mnie argumenty „antyszczepionkowców”, którzy powtarzają bzdury sami nie mając najmniejszego pojęcia o medycynie. Jeśli bowiem wirusa nie ma, jeśli szpitale tymczasowe były tylko chwytem marketingowym przygotowanym „na pokaz” – to dlaczego żaden z przeciwników szczepień nie zgłosił się na oddział covidowy jako wolontariusz? Przecież niesienie pomocy bliźniemu to bardzo szczytne zajęcie. Według danych Ministerstwa Zdrowia, w Polsce, przeciwko wirusowi COVID-19, zaszczepiło się ponad 15 mln ludzi. Czy to dużo – trzeba przyznać, że niemało. Czy to wystarczy – chyba nie…
W trakcie pandemii kilka razy byłem świadkiem bezradności lekarzy, którzy przegrywali z Covidem walkę o życie pacjentów. W jednym z warszawskich szpitali (nie wymienię nazwy placówki) widziałem kilku chorych na Covid. Z braku miejsc na oddziałach leżeli na izbie przyjęć. Byli w ciężkim stanie podłączeni pod tlen, ale jeszcze zdolni do tego, aby samodzielnie oddychać. Wszystkie miejsca w szpitalu były zajęte. Około południa na SOR przyszedł lekarz dyżurny. Doktor ubrany był w kombinezon, na twarzy miał maseczkę, gogle i przyłbicę. Wskazał dwie osoby i powiedział: – Panowie będziecie przeniesieni z SOR-u na oddział.
Pacjent leżący przy wyjściu, z maską tlenową szczelnie przypiętą do ust i nosa, zapytał, czy łóżka zwolniły się, bo jacyś ozdrowieńcy właśnie wyszli do domu. Lekarz popatrzył na pytającego i odpowiedział: – Do domu nikt nie wyszedł, ale dwa łóżka już są wolne…
Gdybym nie był świadkiem tej sytuacji, zapewne nie uwierzyłbym, że w ogóle miała ona miejsce.
Na Covid-19 zachorowałem w połowie marca 2021 roku – ludzi z mojego rocznika wtedy jeszcze nie szczepiono – zwykły pech… Z początku próbowałem się leczyć w domu. Trwało to tydzień, jednak moje samopoczucie ciągle się pogarszało. Spadała też saturacja – czyli nasycenie krwi tlenem. Pulsoksymetr nieubłaganie pokazywał coraz niższe wyniki. Nic nie dawały próby brania coraz głębszych oddechów. Kiedy wymioty, odksztuszana krew i saturacja na poziomie 84% nie pozwalała swobodnie oddychać, wezwałem karetkę. Trafiłem do szpitala zorganizowanego na Stadionie Narodowym. W tym momencie zapewne od razu usłyszę chór sceptyków, który stwierdzi, że na Narodowy trafiały tylko lekkie przypadki.
Niedowiarkom odpowiem w ten sposób – powtarzanie bzdur jest najłatwiejsze, bo nie wymaga myślenia. Na niezasłużoną opinię szpitala zorganizowanego na Stadionie Narodowym wpłynął wpis wrzucony na fb przez jakiegoś mizernego celebrytę. Przyniosło to paskudny efekt. Czytając wyssane z palca doniesienia na temat szpitala na stadionie, można było odnieść wrażenie, że na Narodowy idzie się jak na wczasy albo do SPA – a to zupełna nieprawda! To także krzywdzące dla ludzi, którzy przez całą dobę ratowali chorych cierpiących na koronawirusa.
Leżąc na Narodowym przez czternaście dni nie widziałem lekkiego przypadku wirusa Covid-19, przeciwnie były przypadki ciężkie albo bardzo ciężkie. Widziałem mnóstwo przerażonych ludzi podłączonych do masek tlenowych lub respiratorów bezskutecznie łapiących oddech. Widziałem ludzi, którzy nocą bali się zasnąć, ponieważ nie wiedzieli, czy następnego dnia jeszcze się obudzą.
W moim sektorze znajdowało się osiemnaście łóżek. W większości byli to ludzie stosunkowo młodzi. Średni wiek wahał się w przedziale około 40-50 lat, chociaż niektórzy byli dużo młodsi. Brodaty dwudziestoczterolatek, przerażony z rękami sinymi od zmienianych wenflonów, wciąż pytał lekarzy, czy uda mu się wrócić do narzeczonej. Zaręczył się kilka tygodni wcześniej… W tym czasie na stadionie znajdowało się ponad 400 pacjentów. W większości byli to mężczyźni – kobiety stanowiły niewielką część.
Kolega z łóżka naprzeciwko – Janek – rozchorował się podczas modnego minionej zimy biegania w samym dresie i trampkach po śniegu. Co tydzień spotykał się w Choszczówce z grupą znajomych i trenowali. Jednego popołudnia, po niewinnej zimowej „przebieżce”, Janek poczuł się gorzej. Po kilku dniach wystąpiły duszności, karetka zabrała go do szpitala. Kiedy ja trafiłem na Narodowy, Janek był tam już od trzech tygodni. Był to bardzo sympatyczny facet przed pięćdziesiątką. Kiedy wjechałem na oddział, przyniósł mi butelkę wody i powiedział: „Trzymaj się, bo z tą chorobą bywa różnie”. Pamiętam, że kilka dni później siedzieliśmy na łóżkach z wąsami tlenowymi wetkniętymi w nos. Obydwaj mieliśmy trochę sił, żeby porozmawiać. Dowiedziałem się, że Janek ma żonę i prowadzi własną firmę gastronomiczną. Na rynku dawał sobie nieźle radę. Specjalnością jego zakładu były pierogi z farszem z kaczki. W trakcie rozmowy, Janek zaczął trzymać się za lewą stronę klatki piersiowej.
– Coś mnie kłuje – stwierdził w pewnej chwili.
Natychmiast przyszedł lekarz. Pobrano badania, podłączono dodatkowe aparaty pomiarowe. Ciśnienie chorego szybko zaczęło spadać.
– Pękło panu płuco – powiedział lekarz. Janek od razu został zabrany na tzw. OIT – czyli oddział intensywnej terapii. Więcej go nie widziałem.
Któregoś dnia na oddział trafił starszy, chudy, siwiuteńki człowiek. „Dziadek” – bo tak go nazywałem, za wszelka cenę próbował wstać z łóżka, czego nie wolno mu było robić. Lekarze, pielęgniarze i pielęgniarki dyżurowali przy nim całą dobę, gdyż każdy dodatkowy ruch stanowił dla „Dziadka” śmiertelne zagrożenie. Mimo podawanych leków, Covid coraz bardziej zajmował jego płuca. „Dziadek” cały czas nie rozstawał się z telefonem. Ściskał w ręku aparat. Spoglądał na ekran i czekał – jednak sam nigdy nie wybrał żadnego numeru. Na pytanie sanitariusza, czy chce do kogoś zadzwonić – zaprzeczył. Chudy i siwy jak gołąbek „Dziadek” mocno walczył o życie, trwało to dwa dni. Wreszcie, któregoś poranka „ Dziadek” po prostu zniknął…
Na łóżku obok „Dziadka” leżał czterdziestokilkuletni postawny mężczyzna. Praktycznie przez cały czas nie zdejmował tlenowej maski z twarzy. Miał zajęte przez Covid ponad 80% powierzchni płuc. Lekarze długo walczyli o jego zdrowie, aż wreszcie się udało. Pacjent chciał żyć. Mimo że Covid zaczynał odpuszczać, chory ciągle nie miał sił nawet podnieść się na łóżku. Codziennie dwie siostry zmieniały mu pieluchy, w które się załatwiał i myły go specjalnymi preparatami. Po trzech dniach od przełomu przyszli do niego rehabilitanci. Postawna pani i równie mocny pan rehabilitant mieli za zadanie nauczyć chodzenia i oddychania bez maski wracającego do zdrowia. Chory chciał dobrze wypaść przed rehabilitantami. Energicznie usiadł na łóżku, następnie zrobił trzy kroki i opadł zupełnie bez sił na podstawiony wózek inwalidzki…
Leżąc na oddziale, aby nie poddać się chorobie, starałem się obserwować i zapamiętywać jak najwięcej szczegółów z przerażającej rzeczywistości, która mnie otaczała. Patrzyłem, jak zachowują się ludzie w obliczu śmiertelnej choroby, którą jest wirus Covid-19. Jedni załamywali się zupełnie bez powodu, inni umierali, jeszcze inni zdrowieli – jak w życiu…
Po kilku dniach przyjmowania dożylnie sterydów i antybiotyków, mój stan zaczął się nieznacznie poprawiać. Kiedy poczułem się odrobinę lepiej, postanowiłem się umyć, tym bardziej, że nie wstawałem z łóżka od sześciu dni. Uznałem, że najwyższy czas wejść wreszcie pod prysznic i chociaż trochę się odświeżyć. Mam czterdzieści osiem lat, jestem dość sprawnym człowiekiem, ale tym razem, aby pokonać odległość trzydziestu metrów, dzielącą moje łóżko od łazienki, potrzebowałem wózka inwalidzkiego, butli z tlenem i pomocy dwóch pielęgniarzy. Z mycia także niewiele wyszło, straciłem przytomność, zanim jeszcze stanąłem pod prysznicem. Dopiero kilka dni później udało mi się umyć i ogolić. Ze wspomnień, które zostały ze mną z pobytu w szpitalu zorganizowanym na Stadionie Narodowym, pamiętam wielu młodych lekarzy, pielęgniarki, salowe, rehabilitantów, którzy byli na każde wezwanie pacjenta! Wszyscy szczelnie zasłonięci, nie mieli imion ani nazwisk – zamiast tego mieli wypisane flamastrami na kombinezonach skróty w rodzaju lek., rehab., med.
Było tam także dwóch księży – dwóch młodych misjonarzy, którzy w przerwie między wyjazdami na misję przyjechali aż z Dębek na Pomorzu, aby nieść ulgę pacjentom. Mimo, że misjonarze byli bardzo sympatyczni, to chorzy od nich stronili. Mało kto decydował się choćby na rozmowę z zakonnikami, a ich przyjście wzbudzało jakieś niewyjaśnione napięcie.
– Dlaczego ludzie się was boją? – zapytałem jednego z nich.
– Wielu traktuje nas tutaj jak trędowatych. Kiedy przychodzi ksiądz, każdy myśli, że to już koniec. Jeszcze tylko ostatnie namaszczenie i finał. Dlatego na nasz widok pacjenci często udają, że śpią, grzebią w telefonach albo po prostu się odwracają i nie chcą rozmawiać. Ja sam nie boję się śmierci. Gdybym się bał, zapewne nie byłoby mnie tutaj. Widziałem tutaj wiele i cały czas modlę się, żeby wreszcie przyszedł dzień, kiedy nie będzie już żadnych zgonów…
Po czternastu dniach intensywnego leczenia, udało mi się pokonać chorobę. W pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych wróciłem do domu. Przez ten czas z osiemnastu chorych leżących w moim sektorze „zniknęło” jeszcze dwóch pacjentów. Kolejny trafił pod opiekę psychiatry na skutek załamania nerwowego – przestał jeść i całkowicie stracił ochotę do życia. Reszta pozostała na oddziale. Kolega Janek, który z pękniętym płucem pojechał na OIT też gdzieś przepadł. Próbowałem go odszukać, żeby dowiedzieć się, czy udało mu się przeżyć, ale nigdzie go nie znalazłem.
Rehabilitacja po chorobie była ciężka i wyczerpująca. Dwa dni po powrocie ze szpitala wyszedłem na „dłuższy” spacer. Był to ogromny wysiłek. Przejście czterystu metrów zajęło mi godzinę, a bóle wszystkich mięśni utrzymywały się przez kolejne cztery dni. Obecnie dochodzę do siebie, ale wydolność organizmu wciąż pozostawia wiele do życzenia. Dzisiaj chcę podziękować wszystkim medykom, którzy robili wszystko, aby ratować mnie i innych pacjentów, którzy znaleźli się na Narodowym z diagnozą COVID-19.
Rafał Lasota