Moje spotkanie z Markiem Kotańskim MIESZKANIEC NR 4/1992

Na godzinie wychowawczej poruszony został temat: AIDS i MY. Klasa podzieliła się na dwa obozy. Trzy osoby dyskutowały, a reszta spokojnie czekała na dzwonek. Nie ukrywam, że byłam jedną z dyskutujących – lekcje miałam odrobione. Odczułam jednak pewien niedosyt informacyjny. Wzięłam jedną z ulotek instruktażowych, które tonami walają się w mojej szkole i poszłam na ul. Hożą 57 do MONARU. Chciałam po prostu pogadać z kimś zorientowanym „w temacie”. Absolutnie nie byłam przygotowana na spotkanie z legendarnym twórcą MONARU Markiem Kotańskim – przez przyjaciół zwanym KOTANEM. Człowiek, którego znałam tylko z telewizora – zabiegany i załatwiający tysiące spraw znalazł dla mnie parę minut i odpowiedział mi na kilka pytań.

– Czy uważa Pan, że jest Pan akceptowany przez nastolatki?

– Myślę, że przez wielu nastolatków jestem akceptowany, czego mam dowody, np. spotykając się z młodzieżą szkół podstawowych i średnich. Wzbudza to sporą sensację. Otrzymuję listy z prośbą o pomoc, ale mam też wrogów (jestem kontrowersyjny).

– Wiele osób zastanawia się, czy działalność w MONARZE to takie Pana hobby, czy może wynik ciężkich doświadczeń życiowych?

– Nigdy nie byłem narkomanem ani alkoholikiem, byłem najwyżej uzależniony od papierosów, ale i te rzuciłem 15 lat temu. Gdybym kiedykolwiek wziął „kompot” albo inny środek, który bierze się w Polsce, bardzo szybko bym się uzależnił. Nie nazwałbym swojej działalności hobby, może powołaniem?

– Czy nastoletni Marek Kotański już wtedy tępił patologie społeczne, walczył z marginesem, czy może wręcz przeciwnie?

– Będąc w twoim wieku interesowałem się patologią, pomagałem innym ludziom w szkole i na podwórku. Razem z ojcem zapraszaliśmy ich do domu. Lubiłem z nimi rozmawiać. To zafascynowanie patologią wpłynęło na wybór kierunku studiów – psychologię.

– Te różnego rodzaju głośne akcje, np. akcja „szalet – uważa Pan, że spełniają swoją rolę, uświadomiły społeczeństwu pewne problemy?

– Sądzę, że tak. Jestem bardzo dumny z akcji „Kupą mości panowie”. Czyściłem szalety razem z wieloma przyjaciółmi w całej Polsce. Teraz robię łaźnię na Dworcu Centralnym dla ludzi bezdomnych, co jest kontynuacją tamtej akcji. Lubię czystość i myślę sobie, że jeśli chcemy zrobić w Polsce demokrację, musimy zacząć właśnie od toalet.

– Czy na przykładzie swoich kontaktów z młodzieżą, np. monarowską, uważa Pan ją za zdolną do włączenia się w życie polityczne kraju, do zorganizowania się np. w prężną partię?

– W mojej działalności są dwa nurty: pierwszy to nurt pracy z narkomana mi, drugi – praca w „Ruchu Czystych Serc”. Z ludźmi z tego ruchu mógłbym spokojnie stworzyć partię. W 1989 r., kandydując na senatora, otrzymałem 50 tys. głosów. Wielu moich pacjentów – narkomanów to ludzie zdolni i wrażliwi. Myślę, że gdyby przestali brać narkotyki (a wielu przestało), to mogliby stworzyć ze mną partię. Może kiedyś wrócę do tego z ludźmi takimi jak Wy.

– Jak zdobywacie pieniądze na działalność swoich placówek?

– Muszę powiedzieć, że 98% funduszy pochodzi z Ministerstwa Zdrowia. W tym roku mam otrzymać ok. 30 miliardów zł. Dostajemy także dary od ludzi, np. meble, ubrania, niekiedy pieniądze.

– Jak wygląda sprawa: wirus HIV, a my i tolerancja u nas i na Zachodzie?

– Przeżywamy taką samą chorobę, jaka przed wielu laty zaatakowała Zachód. Kiedyś w Anglii, Francji, Ameryce też była nietolerancja, było dużo przypadków agresji w stosunku do ludzi chorych na AIDS i nosicieli wirusa HIV. My przeżywamy to teraz. Jesteśmy nadal krajem nietolerancyjnym, gdzie wszyscy odmieńcy są uważani za ludzi, których trzeba zniszczyć. Bardzo martwię się o los moich przyjaciół – nosicieli.

– Utożsamiają Pana z MONAREM, walką z narkomanią i AIDS. Czy Pana działalność ogranicza się tylko do tego?

– W dużej mierze tak, jednak nie zapominam o ludziach bezdomnych. Pomagam także byłym więźniom, którzy po wieloletnich wyrokach nie mają gdzie wrócić, nie potrafią żyć. Dla takich ludzi tworzę dwa „miasteczka”, w których za kilkanaście lat będą mogli normalnie żyć.

– Jakie podejście do tego co Pan robi, ma najbliższa rodzina?

– Mam żonę Wandę, która jest anglistką i dwudziestoletnią córkę Joasię, idącą w moje ślady – studiuje resocjalizację. MONAR pochłania bardzo dużo mojego czasu. Żona nieraz mówi mi: „Marek, MONAR odebrał mi ciebie”. Jednak moja rodzina nadal jest jednością. Trzy lata temu przybył pies – sunia Huba. Ona mnie uspokaja, na wielu spotkaniach jest razem ze mną.

– Dziękuję za rozmowę i pozdrawiam w imieniu wszystkich KOCHAJĄCYCH PANA NASTOLATKÓW! ANKA


Kiedyś Anka licealistka, dzisiaj Anna – wydawca „Mieszkańca”

Ten wywiad stał się początkiem innej historii, a mianowicie przygody Anny Morawskiej z „Mieszkańcem”. Przygody, która trwa do dziś. Wtedy, gdy go przeprowadzała, nie myślała, że 30 lat później będzie wydawcą tej gazety.

– Pamiętasz Aniu okoliczności Twojej rozmowy z Markiem Kotańskim?

– Pamiętam. Uzbrojona w wypożyczony z redakcji dyżurny dyktafon, poszłam na Hożą do Monaru. Nie wiedziałam, że rozmawiać będę z samym Markiem Kotańskim. Kiedy wyszedł do mnie, naprawdę przestraszyłam się, ale Marek Kotański okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, nie tworzącym dystansu. Rozmawialiśmy przy zaparzonej przez niego herbacie. Pod koniec wywiadu zorientowałam się, że nic się nie nagrało, bo nie włączyłam dyktafonu… Wtedy on uśmiechnął się i powiedział: – Ok, nie denerwuj się, opowiem Ci to jeszcze raz…

– Ile wtedy miałaś lat?

– 16 i czułam, że wchodząc powoli w dorosłe życie chcę w nim uczestniczyć w pełni. Miałam olbrzymią potrzebę działania i aktywizacji innych ludzi do współpracy i to się we mnie nie zmieniło.

– Przypominasz sobie frajdę, jaką miałaś, gdy ten wywiad ukazał się w „Mieszkańcu”?

– Tak pamiętam, to było niesamowite uczucie, przeczytać swój pierwszy tekst w gazecie, zobaczyć na ulicy nieznanych ludzi, którzy go czytają, a potem dostać listy od innych nastolatków i dorosłych, bo tekst wywołał u nich emocje i chcieli tym wyrazić swoje zdanie, napisać o swoim problemie. Wtedy zrozumiałam, czym jest słowo pisane i jak wielką ma moc. 

– Teraz zostałaś wydawcą gazety. Czyli… ten wywiad trochę ustawił Ci azymut w życiu. Warto więc dawać szanse młodym ludziom, prawda?

– Warto, ponieważ są częścią społeczeństwa, tworzą je i mają w sobie ten młodzieńczy zapał, chęć działania i zmian. Ja kiedyś dostałam od redakcji swoją szansę, dzisiaj, już jako wydawca gazety „Mieszkaniec”, chcę ją dawać innym. Zapraszam do współpracy młodych i tych młodych duchem. Piszczcie do nas, nasze łamy są dla Was otwarte, bo „Mieszkaniec” nie ma wieku.


Marek Kotański (ur. 11 marca 1942 w Warszawie, zm. 19 sierpnia 2002 tamże) – psycholog, terapeuta, organizator wielu przedsięwzięć mających na celu zwalczanie patologii społecznej i pomaganie osobom uzależnionym od alkoholu, narkotyków, zakażonym wirusem HIV, byłym więźniom czy osobom bezdomnym. Twórca m.in. Monaru i Markotu. Zainteresował się ludźmi cierpiącymi na chorobę Alzheimera. Dla nich powstało hospicjum w Wandzinie. Zmarł w Szpitalu Bielańskim w Warszawie w wyniku rozległych obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym w Nowym Dworze Mazowieckim. Został pochowany na Powązkach Wojskowych w Warszawie (kwatera A-1a-26). Źródło: wikipedia.pl

error: Zawartość chroniona prawem autorskim!! Dbamy o prawa: urzędów, instytucji, firm z nami współpracujących oraz własne. Potrzebujesz od nas informacji lub zdjęcia? Skontaktuj się redakcja@mieszkaniec.pl
Skip to content