Nieślepa miłość
Do szpitala wojskowego na Szaserów mamy stosunek sentymentalny. Rośliśmy z nim, razem z nim się starzejemy, dzięki niemu żyjemy znacznie powyżej średniej – tak długo, że pół wieku temu – nie do pomyślenia. Kochamy ten szpital, kochamy dziesiątki kilometrów jego korytarzy, jego zakamarki. Kochamy, ale nie jesteśmy ślepi…
Nasz szpital jest jakiś inny niż kiedyś. Jakby to powiedzieć – odhumanizował się? Może tak. Pamiętamy, że kiedyś, gdy po korytarzu kroczył któryś z profesorów, kierowników klinik – to jakby cesarz szedł – taka od niego biła powaga, majestat, znaczenie i szacunek… Albo komendant… Teraz od nikogo nic nie bije, no chyba, że panie salowe od piątej rano obijają zaspane uszy chorych kubłami, wózkami, drzwiami oraz głośnym słowem. A sprawy są niecierpiące zwłoki – czy pociąg się spóźnił, jak długo jechały, czy w tłoku, co zrobił mąż, czy dzieci chorują i na co? Po ataku pań sprzątających, chorych czeka obchód profesorski. Profesor przelatuje podległe sobie pokoje z chorymi w tempie Pendolino. Biegnie za nim tabun młodych adeptów sztuki, którzy taki obchód traktują jak jeszcze jeden egzamin do zaliczenia. Nieszczęśnik wyznaczony do referowania, referuje: padają cyfry, wskaźniki, wyniki… Chory patrzy, słucha i zastanawia się, czy na pewno o niego chodzi, czy o nim mówią? Ma taką nadzieję, skoro od czasu do czasu zerkają w jego stronę. Po rzucie profesorsko-lekarskim następuje rzut pielęgniarski: leki, pobrania, zdjęcia, echa, tomografy i co tam jeszcze współczesna medycyna rzuca na front walki z chorobą. Po badaniach, pobraniach i sikaniach przychodzi chwila najbardziej przez chorych wyglądana – obiad. Podjeżdżają państwo z cateringiem (bo teraz obiad, to nie jest obiad, tylko catering właśnie). Trzeba pojemnik rozpakować, zupy nie rozlać, zjeść, pojemnik spakować. Jak już pojadą, można pomyśleć, co nam dali. Przypomnieć sobie smak… Nie żebyśmy wybrzydzali, to się nawet da zjeść, tylko, kurczę, w tym ciągu obiadowo-technologicznym, chory czuje się trochę, jak dodatek do wózka i pojemnika z jedzeniem – niezbędne zwieńczenie procesu karmienia. Ale to takie tam głupoty – kto ma czas zaprzątać sobie głowę stanem duszy chorego przed i po obiedzie. Tu przecież nawet księża są w pracy: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Spowiedź, komunia święta? Dziękuję, szczęść Boże… Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Spowiedź, komunia święta? Dziękuję, szczęść Boże… O! Boże! Wreszcie wybija godzina 15.00. Szpital wypełnia się rozśpiewanym, popędliwym tupotem obcasów, podkówek, półsłupków i słupków, szpilek nawet – szpital kończy pracę, szpital idzie do domu. Z chorymi zostają służby dyżurne, powoli zapada zmrok, w salach rozbłyskują ekrany przyniesionych z domów telewizorów, laptopów, telefonów komórkowych – wszystkich tych współczesnych urządzeń, dzięki którym świat zewnętrzny i świat szpitalny żyją przeplatając się nawzajem. Wraz z odpływem personelu, badanych i odwiedzających, życie przenosi się na wewnątrz-szpitalne uliczki, zaułki, kąty dziury. Trwa wieczorny, szpitalny szczyt komunikacyjny. Dwa są takie – rano i wieczorem. Zaparkowanie na terenie szpitala graniczy z cudem. Rozpoczęte trzy nowe inwestycje spowodowały, że przestrzeń parkingowa – i tak przecież skromna, nieprzystająca do potrzeb, jest jeszcze skromniejsza. Zaparkowanie zgodne z przepisami i dobrymi obyczajami nie jest możliwe. Zapchane są wszystkie uliczki, każdy skrawek wolnego placu, każda kałuża, dziura, trawnik, miejsce dojazdowe do trafostacji, każdy chodnik i to, co ewentualnie po chodniku zostało. Parkowanie na terenie szpitala jest udręką dla kierowców, dewastacją i kataklizmem dla szpitalnej substancji. Sęk w tym, że mimo to jest płatne – pięć złotych za pierwszą godzinę, cztery za każdą rozpoczętą następną… Chciałoby się powiedzieć, że skoro ktoś bierze pieniądze, to w zamian coś się należy… Należy mieć nadzieję, że spore, było nie było, opłaty za parkowanie w tak ekstremalnych warunkach przeznaczone są na „proces” leczenia, „proces” żywienia lub przynajmniej na „proces” odnowy substancji trwałej szpitala… Kochamy ten szpital… Nasz. Doceniamy wysiłki i starania, żeby związać koniec z końcem. Wiemy, wiemy – pieniędzy brakuje. Ministerstwo Zdrowia mówi: to szpital wojskowy, więc płacimy tylko za leczenie cywilów. MON na to, że owszem płaci za wojskowych, ale tylko za nich, o resztę niech martwi się cywilna służba zdrowia. Jeden patrzy na ręce drugiemu, obaj patrzą na ręce lekarzom. A im ręce już opadają od wypełniania kwitów, sprawozdań, bilansów i tych samych wpisów w dziesiątkach różnych miejsc. Tylko chory, w tym natłoku finansowych wymogów, procedur medyczno-pieniężnych, tonie powoli, jak w bagnie. Z dnia na dzień zmienia się w numer statystyczny, przestaje mieć duszę, staje się punktem odniesienia do przepisów… Kochamy ten szpital… Dlatego jesteśmy pewni, że jego dyrekcja, teraz, kiedy sytuacja polityczna wokół tej placówki jest ustabilizowana, kiedy wiadomo, kto jest ważny, a kto ważniejszy, będzie miała już spokojniejszą głowę. I zajmie się zarówno duszą pacjentów, jak i parkingami. A nawet personelem pomocniczym, żeby nie darł dzioba od piątej rano. Zobaczycie, tak będzie!
Marcin Marwicz