Radny, czyli kto?
Za 2 lata będziemy świętować 30-lecie samorządu terytorialnego w Polsce. Myśląc o samorządzie w Warszawie, myślimy głównie o ratuszu na Bankowym. A przecież naszymi przedstawicielami w dzielnicy i mieście są radni.
To oni z zasady i zgodnie z ustawą „utrzymują stałą więź z mieszkańcami”, którzy z kolei „z mocy prawa tworzą wspólnotę samorządową”. Dzisiaj, gdy pozostał nam zaledwie miesiąc do wyborów samorządowych, warto pochylić się nad pytaniem, kim jest radny. Po co jest? Gdzie jest? Co robi, czego nie robi, a co robić powinien? Nie ma co ukrywać – tylko kilkanaście procent Polaków angażuje się społecznie. To mało. Wypadkową naszego zaangażowania są także wybory samorządowe. Czy nadajemy im odpowiednie znaczenie? Czy wybór radnych jest świadomy?
Bolączką samorządowców, którzy motywowani są wnioskami, dążeniami i, co tu dużo kryć, marzeniami obywateli-mieszkańców, jest trudność, z jaką nawiązuje się relacje w dużym mieście. Niska aktywność lokalnych społeczności przekłada się na pracę radnych. Radny jest bowiem silny lokalną społecznością. Może być jej liderem, ale może być także, co chyba częstsze, nic niemówiącym nazwiskiem na liście wyborczej czy sztucznie uśmiechniętym, wciśniętym w garnitur osobnikiem spoglądającym ze zdjęcia w urzędowym biuletynie informacji publicznej, bez strony internetowej, bez konta na portalach społecznościowych, bez znanego mieszkańcom numeru telefonu. „Lider”, który przypomina o sobie wyborcom co cztery lata – przypudrowany w Photoshopie, zerka z kolorowego plakatu i zachęca, aby zaufać mu jeszcze raz, jeszcze ten jeden jedyny raz…
W Polsce mamy ponad 45 tysięcy radnych. Samorząd jest często trampoliną do tzw. „dużej” polityki. A jednak w samorządzie najważniejsze jest bycie blisko mieszkańca. Na wyciągnięcie ręki, na krótki telefon i na trochę dłuższy mail. Bycie blisko musi być naturalne i wypływać z potrzeby kontaktu z mieszkańcami-sąsiadami. Im mniejsza społeczność tym – jak się wydaje – relacje mogą być bliższe. Trochę jak u Andrzeja Zauchy, gdzieś między knajpą, kościołem, mostem – radny powinien być „swojakiem”.
Dla wielu mieszkańców zdobycie się na aktywność społeczną jest dużym poświęceniem. I piszę to ze zrozumieniem jako mąż, ojciec dwójki małych dzieci, radca prawny prowadzący intensywną praktykę zawodową i… radny. Pomiędzy żłobkiem czy przedszkolem, pracą, rachunkami, popołudniowymi zajęciami z dziećmi, obiecanym i odkładanym wyjściem do kina czy na basen, brakuje przestrzeni na zajęcie się sprawami wspólnymi osiedla czy gminy. Rozumiem to i tym bardziej poszukiwałbym na mapie miasta, dzielnicy czy naszego osiedla kogoś, komu się chce. Mieszkańcy zdają się czasami mówić do radnych: „Działaj na naszą rzecz, kiedy my nie do końca możemy i nie do końca też chcemy”. Bo może jest jednak tak, że dla wielu z nas zaangażowanie jest koszmarem. Że ciągłe powtarzanie i zapraszanie przez władzę do quasi-konsultacji, wypowiedzi, ankiet jest ułudą demokracji i jej fasadą. Może nie chcemy? Może chcemy świętego spokoju? Tym większa rola radnych, także tych od załatwiania małych, lokalnych spraw, spraw indywidualnych, spraw życiowych.
Przed nami kolejne wybory do samorządu. Samorząd wymaga naszej uwagi. Zostaje w nim 50% naszych podatków. Musimy więc i wymagać, i pilnować tego, jak pracuje i załatwia nasze sprawy. Często mówi się, nie głosujesz nie narzekaj. W prostych porzekadłach jest trochę prawdy. Przez 4-letnią kadencję (kolejna będzie 5-letnia) z łatwością można poznać kogoś, kto dba o sprawy lokalne i oddaje część swojego czasu na to co wspólne.
Dariusz Lasocki
radny dzielnicy Praga-Południe