Ratownicy mówią dość
Protest ratowników medycznych przybiera na sile. Czy do pacjentów wkrótce wyjadą wojskowe karetki, bo nie będzie innego wyjścia?
Kiedy wszyscy drżeli o życie w czasie apogeum epidemii, na ich widok rozlegały się brawa, byli doceniani i zauważani. W końcu zrozumiano, że bez nich – ratowników medycznych – cały system opieki zdrowotnej kompletnie nie będzie funkcjonował, bo tak naprawdę to oni są jego filarem. To oni jako pierwsi są przy pacjencie, podejmują decyzje, które ważą o jego życiu. Wtedy dostali dodatek covidowy – pieniądze, które miały być chociaż w niewielkim stopniu wynagrodzeniem za tę ciężką pracę.
Koronawirus trochę odpuścił (choć pandemia wciąż trwa, według zapowiedzi specjalistów przed nami jej czwarta fala) i nagle ratownicy medyczni to „inny zawód medyczny”, dodatek przestał się należeć, pomimo próśb o podwyżki i bardziej ludzkich warunków pracy, wciąż odbijają się od ściany. Jak podkreślają jednak, chodzi o pieniądze, ale też docenienie ich pracy, bo są lekceważeni.
– Momentem zapalnym była lipcowa ustawa, w której uwzględniono podwyżki dla m.in. opiekunów, pielęgniarek itd. Nas – ratowników medycznych nie ma wymienionych wśród tych zawodów, my jesteśmy przy okazji zapisani jako „inny zawód medyczny” – mówi Piotr, który od lat pracuje w stołecznym pogotowiu. – Jak się mogliśmy wtedy poczuć? Jakby ktoś nam dał w twarz. Szybko w zapomnienie poszły nasze wysiłki, kiedy o szczepionkach przeciwko covid mogliśmy tylko pomarzyć i jeszcze niewiele wiedzieliśmy o samym wirusie, a jeździliśmy do zarażonych chorych. Spędzaliśmy wiele czasu w pracy, nie wracaliśmy do żon, dzieci, aby nie narażać ich na zachorowanie. Wtedy było „wow” i brawo, teraz jesteśmy niepotrzebni? Pracujemy czasem po niemal 400 godzin w miesiącu, aby zapewnić pełną obsadę i zarobić godne pieniądze. Każdy z nas traktował tę pracę jak swego rodzaju misję – ratowanie ludzkiego życia, a nadszedł czas, kiedy właśnie to ideologiczne podejście zaczęto maksymalnie wykorzystywać. Bez skrupułów.
W końcu ratownicy medyczni powiedzieli dość i 1 września rozpoczęli protest. Po kolei, miasto po mieście dołącza do ogólnopolskiej akcji – ratownicy zgłaszają choroby, składają wypowiedzenia, w efekcie czego są już szpitale, do których nie ma komu przywieźć pacjentów.
W Warszawie, w pierwszym tygodniu września, do pacjentów wyjechała tylko połowa karetek (na ponad 80 wszystkich, jeździło 40). Dochodziło do sytuacji, kiedy zamiast samochodu, na wezwanie ruszały śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, tak było m.in. przy zasłabnięciu na Ursynowie i wypadku w centrum na pl. Konstytucji.
Aby ratować krytyczną sytuację, Wojewoda Mazowiecki zwrócił się do Ministra Obrony Narodowej „o oddelegowanie żołnierzy Wojska Polskiego posiadających kwalifikacje ratownika medycznego lub pielęgniarki systemu, wynikające z przepisów ustawy z 8 września 2006 r. o Państwowym Ratownictwie Medycznym, do zapewnienia obsady dyżurowej w 40 zespołach ratownictwa medycznego w terminie od 2 do 16 września br. z możliwością przedłużenia do 30 września”. I dlatego żołnierze wspierają warszawskie ratownictwo medyczne.
Kontrola poselska w stołecznym pogotowiu, której wyniki zaprezentowali Beata Maciejewska i Marek Rutka wykazała, że w warszawskim pogotowiu pracuje 573 ratowników, tylko 6 z nich pracuje na etacie, reszta na umowach cywilnoprawnych. Podobnie jest z lekarzami – 70 pracujących osób nie ma etatu.
Posłowie porównali koszty wyjazdu ZRM (Zespół Ratownictwa Medycznego) do wylotu załogi LPR: godzina pracy zespołu karetki w ambulansie wyceniona jest przez NFZ na 125 zł, a ten sam czas u śmigłowca to 10 tys. zł.
Na 11 września planowany jest wielki protest w Warszawie. Poza ratownikami swoją obecność zapowiadają też przedstawiciele innych zawodów medycznych.