Ręka do góry!
Dobrze, że nasze miasto się zmienia, a wraz z nim zmieniają się mieszkańcy. Chodzi mi nie tylko o świeżo przybyłych sąsiadów, mieszkańców niezliczonych nowych bloków, ale też o nas, którzy tu „zakotwiczyli” lata temu.
Dziś jest mniej malowniczo niż kiedyś, ciaśniej i nie ma gdzie zaparkować, ale za to „dziękujmy” deweloperom, którzy podobno w zgodzie z przepisami zmieniają tę przestrzeń. Niektórzy nowi mieszkańcy są sympatyczni, uczynni, ale są i tacy, którzy cierpią na niewytłumaczalną manię wyższości, jakby tu zamieszkali za karę: na wszystko patrzą z góry. Przykład: wyprowadzanie psów. Zwykle nowy budynek do maksimum wykorzystuje powierzchnię działki, na której go zbudowano, skromną resztę przeznaczając na miejsca parkingowe. Na zieleń często pozostają jedynie skrawki.
Właściciele psów wyprowadzają je na najbliższy, zielony i zadbany teren. Czy sprzątają po psie? Rzadko. Mimo że ten trawnik należy do innej spółdzielni lub wspólnoty, która płaci podatek za grunt, na którym trawa się rozpościera, oraz ponosi niemałe koszty dbania (sprzątanie, strzyżenie, oświetlenie) za ten teren.
Podobnie z korzystaniem z placów zabaw, które powstały i są konserwowane z kieszeni członków wspólnoty czy spółdzielni. Żeby było jasne: nie mam nic przeciwko temu, żeby z tych kolorowych miejsc dziecięcych uciech korzystały wszystkie dzieci, bo wszystkie dzieci są nasze, ale oczekiwałabym od rodziców zachowania porządku, czystości i poszanowania dla cudzego mienia, które przecież ma swojego właściciela, ponoszącego wszelkie koszty. Jednak wiele osób ma nastawienie typu „nie moje, a więc niczyje”. Szkoda. Co gorsza, w tym duchu wychowują swoje dzieci.
W dzisiejszych czasach niewiele jest zżytych społeczności, jak niegdyś, w przedwojennych kamienicach. Trzy czy cztery piętra, wszyscy znali się od lat, a czasem od pokoleń. Tu naprawdę „wszystkie dzieci były nasze”. Wiadomo było, że pan Bolek ma warsztacik stolarski w piwnicy i chętnie pomoże naprawić, co trzeba. Pan Stasio – elektryk, przyda się i do korków, które „wysiadły”, i do zepsutego prodiża czy żelazka, a gdy przyjeżdżała do kogoś rodzina na kilka dni, to od Janowej można było zawsze pożyczyć krzesła, a od tych z parteru materace dmuchane do spania.
Nie honor było za naprawę czy inną uprzejmość dla sąsiada brać pieniądze. Wystarczyło „dziękuję”, rewanż inną pomocą lub blacha świeżego, drożdżowego ciasta. Czasem – taka prawda – wspólna flaszka, z kiszonym ogórkiem.
Ale to było kiedyś, w innym świecie…
/żu/ Warszawski Portal Informacyjny Gazety Mieszkaniec
Źródło: archiwum