Ślązak z Saskiej Kępy
„Mieszkaniec” rozmawia z Henrykiem Rajferem, aktorem, mieszkańcem Saskiej Kępy.
– „To był maj, pachniała Saska Kępa” – napisała Agnieszka Osiecka. Czym Panu pachnie Saska Kępa?
– No cóż… Tu właśnie mieszkała kobieta, w której się zakochałem i która do dziś jest moją żoną. Mieszkamy tu już około trzydziestu lat, naprzeciwko ogródka jordanowskiego. Świetne miejsce, pełne zieleni, w dodatku blisko do Centrum. Nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej.
– A miał Pan okazję poznać Agnieszkę Osiecką?
– Niestety nie. Gdy zmarła, to dopiero się tu wprowadzałem. Słyszałem o niej natomiast bardzo dużo dobrego, bo pracowałem z wieloma artystami, którzy z kolei współpracowali z nią. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji jej znać, a dziś podziwiam ją, jej twórczość i jej pomnik przy Francuskiej.
– Ulica Francuska to serce Saskiej Kępy. W ostatnich latach, przed wybuchem pandemii, tętniła życiem, odbywały się na niej kiermasze, wyprzedaże garażowe, festyny… Czy według Pana epidemia mocno wpłynęła na Saską Kępę?
– Niestety wpłynęła. Imprez nie było, a sympatyczne kawiarnie i restauracje musiały stać puste, zamknięte. My, mieszkańcy, spotykaliśmy się jednak ze sobą mimo tych złych okoliczności i staraliśmy się brać z naszych ulubionych lokali jedzenie na wynos, by pomóc im przetrwać.
– Jesienią tego roku obchodzić Pan będzie pięćdziesięciolecie pracy artystycznej.
– Do Warszawy ściągnął mnie z Katowic dyrektor Szymon Szurmiej, który wiedział, kim jestem, bo współpracował z moimi siostrami, Czesią i Zosią, które śpiewały w zespole Roma. To było tylko pięć lat po Marcu’68. Teatrowi Żydowskiemu po prostu brakowało młodych aktorów, toteż pan Szurmiej od razu mi powiedział, żebym przyjechał do niego do teatru zaraz po maturze. Co prawda zamierzałem studiować inżynierię sanitarną, ale przyjechałem, zdałem egzamin do Studia Aktorskiego i… od razu właściwie trafiłem na scenę. Dlatego choć egzamin eksternistyczny zdałem nieco później, to debiutowałem na scenie już w 1973 roku, mając dziewiętnaście lat.
– Gra Pan w Teatrze Żydowskim, gościnnie występował Pan w wielu teatrach – w Rzeszowie, we Wrocławiu, w swoich rodzinnych Katowicach. Czy którąś ze swoich ról lubi Pan szczególnie?
– Przez te pół wieku uzbierało się ich tyle, że trudno wybrać jedną. Z dawniejszych – cenię Lowkę w „Zmierzchu” Babla i role u wybitnego reżysera, Jakuba Rotbauma. A z tych nowszych – zdecydowanie najwyżej stawiam Leona Poppera w „Śmierci pięknych saren” Oty Pavla, w reżyserii Jana Szurmieja. To główna rola, w bardzo dobrym spektaklu. Wygrałem też los na loterii, że Maja Kleczewska obsadziła mnie w dużych rolach we wszystkich trzech przedstawieniach, które robiła w Teatrze Żydowskim.
– Oprócz aktorstwa para się Pan także konsultowaniem języka jidysz, a ostatnio miał Pan okazję w tej właśnie roli pracować z Januszem Gajosem. Dodajmy – mieszkańcem Zacisza.
– Miało to miejsce przy okazji serialu „Król”. Janusz Gajos miał w nim do zagrania sceny w jidysz i to mnie przypadło w udziale nauczenie go wymowy jego kwestii. Umówiliśmy się w Teatrze Żydowskim na Senatorskiej, gdzie wszyscy przyjęli go z wielkimi ukłonami. Odbyliśmy dwa spotkania. Był bardzo pilny, co potem zaowocowało na planie. Zresztą sceny z „Króla” z udziałem Janusza Gajosa kręcone były właśnie na Saskiej Kępie.
– Wielu kinomanów bardzo się dziś interesuje tym, że Piotr Adamczyk czy Marcin Dorociński grają u boku największych gwiazd światowego kina. Jednak już wcześniej polscy aktorzy mieli okazję do takich występów, a jednym z tych aktorów jest Pan.
– Zgadza się, było to w Jugosławii, na planie amerykańskiego serialu „Wichry wojny”. Wystąpił w nim cały ówczesny Teatr Żydowski, a Etel Szyc, Jan Szurmiej i ja dostaliśmy większe role. Moim filmowym ojcem był Chaim Topol, grałem też z Jeanem-Michaelem Vincentem i sławną z filmu „Love Story” Ali MacGraw.
– Choć zmarły 8 marca tego roku Chaim Topol nie był polskim aktorem, to dzięki roli Tewiego Mleczarza w filmie „Skrzypek na dachu” był dla polskich telewidzów częstym gościem w ich domach. A jaki był prywatnie?
– Bardzo sympatyczny i bardzo profesjonalny. Pamiętam, że gdy jechaliśmy na plan piaszczystą drogą, Chaim prosił kierowcę, by zachował większy dystans od samochodu przed nami, bo kurz może mu zaszkodzić na głos. Dwa razy wraz z Etel Szyc odwiedzaliśmy go w jego domu w Tel-Awiwie. Był świetnym kolegą i gościnnym gospodarzem.
Rozmawiał Rafał Dajbor