Tabliczka mnożenia
– Witam, panie Kazimierzu. Coś dłużej niż zwykle pana nie było. Eustachy Mordziak, kupiec z bazaru na pl. Szembeka rzeczywiście wyglądał na nieco zatroskanego przedłużającą się nieobecnością swego kolegi, pana Kazimierze Główki, emeryta.
– Przeziębiony troszkę byłem. Zdarza się.
– Ale przed świętami pan jeszcze wpadnie?
– No, a jak inaczej. Żona, to już dziś mi zapowiada, co będę musiał nabyć drogą kupna: śledzie, pszenicę na kutię, ser na pierogi… co ja panu będę zresztą mówił – sam pan wie. Ja jednak podchodzę do takich planów spokojnie.
– Dlaczego?
– Bo jak pan Bóg słyszy, że jakiś chłopiec w moim wieku robi plany dłuższe niż na tydzień, to się turla ze śmiechu…
– Oj tam, pan jak zwykle przy humorze, tyle że czarnym. Święta idą, czas radości!
– No, a co u pana, panie Eustachy. Pan Kazimierz zmienił temat rozmowy. – Handel z każdym dniem pewnie się rozkręca? Kuzyn był w Galerii Mokotów, sąsiadka w Arkadii i mówią, że tłumy. Chwilami to przejść nie ma jak.
– A i u nas – nie można narzekać. Zwłaszcza w weekendy. Coraz gęściej się robi. No, ale po prawdzie – kiedy kupiec ma zarabiać, jak nie przed świętami?
– Fakt. Ledwie się tu do pana przebiłem.
– Mówi pan o tym wielgachnym stoisku z zabawkami, które w holu rozłożyli?
– Chociażby. Takiego wyboru zabawek, to jeszcze na bazarze nie widziałem. No i w ogóle ciasno się robi. A towaru… Zatrzęsienie. Wiesz pan, jak patrzę na te stoiska z mięsem, to wierzyć mi się nie chce, że w końcu nie tak dawno, niespełna 30 lat temu, niby też wszystko w końcu się kupiło, ale nogi panu w szyję wrastały od stania w kolejkach.
– Co racja, to racja. Na zakupy potrzebne były nie tylko pieniądze, ale i dobre buty, czapka z nausznikami i ciepłe „niewymowne”. A poza tym – trochę się kupiło na kartki, trochę w „komercyjnym” – bez kartek, resztę na bazarze. Jak kto mógł, to ze wsi przywoził – a przecie prawie każdy mógł, no nie? W Polsce Święta zawsze były „po bożemu”.
– „Polak potrafi”, panie Eustachy. A i jakby radośniejsze były. Bo jak się człowiek wystał, a potem przytargał do domu karpie, pomarańcze i choinkę, to czuł się jakby z polowania wracał z jeleniem na plecach. Żona dumna była. A teraz – co panu potrzeba, to pan kupisz. Często nawet, co nie potrzeba, to też pan kupisz, bo człowiek małpiego rozumu dostaje.
– Wszystko przez tę reklamę, przez te promocje, panie Kaziu. Tak człowieka urobią, że bielmo na oczach ma i bierze, co mu podsuwają. I jeszcze się cieszy!
– Faktycznie, jest jednak reklama dźwignią handlu. A dopada na każdym kroku. Nawet bankomat, zanim panu pańską własną forsę wypłaci, to najpierw powie panu, jak to fajnie jest pić coca colę.
– Z byle czego zaraz „akcję marketingową” zrobią. Jak Obama, co roku na Święto Dziękczynienia pokazuje się z Białego Domu z indykiem, którego „ułaskawia”, to nawet i to ma swoje przełożenie na handel. W tym roku Amerykanie zjedli ich 46 mln! Niech pan sobie wyobrazi, ile zarobili hodowcy indyków…
– U nas, panie Kaziu, tradycja sama się broni. Jak na stole powinien się pojawić karp, to on i tak się sprzeda.
– No właśnie, że niekoniecznie. Natomiast z produktów, które w naszej szerokości geograficznej mają wzięcie nieustanne, to pan wiesz, a ja rozumiem, co jest.
– Nawet taki dowcip mi się przypomniał. Ogłoszono międzynarodowy konkurs matematyczny: ile to jest 10 razy sto gram. Każdy mówił, że kilogram, a tylko Rosjanin i Polak powiedzieli, że litr…
Szaser