Warszawiak zawsze lubił trzymać fason
„Mieszkaniec” rozmawia z Maciejem Mościckim, artystą ulicznym, wykonującym piosenki warszawskie jako Heniek Małolepszy.
– Czym różni się Maciej Mościcki od Heńka Małolepszego?
– Jak się tak nad tym zastanowić, to niczym. W obu wcieleniach jestem przecież sobą. Tyle tylko, że w niektórych scenariuszach życiowych – bo granie na banjo i śpiewanie warszawskich piosenek to moje życie – jestem Heńkiem Małolepszym, a w innych – Maciejem Mościckim.
– Skąd wziął się Pana pseudonim?
– Gdy chodziłem do szkoły, telewizja wyświetlała serial, którego główni bohaterowie nosili takie nazwisko. Któregoś dnia ktoś w klasie nazwał mnie Heńkiem Małolepszym i przylgnęło to do mnie już do końca liceum. Gdy po wielu latach, w 2006 roku, powróciłem do Warszawy, spotkałem dawnego kolegę, który przywitał mnie słowami „cześć Heniu”. A że wtedy już na serio zacząłem zajmować się muzyką (bo muzykowałem zawsze, później wraz z córkami, Gabrielą i Różą), to uznałem, że to będzie dobry pseudonim sceniczny, bo gram repertuar głównie knajacki i taki z przymrużeniem oka. Nazwisko „Maciej Mościcki” nie bardzo do niego pasuje.
– Spotykamy się przy ul. Stalowej, której święto przypada 17 i 18 czerwca. Czym dla Pana jest ta ulica?
– Od roku jest także moim adresem, wcześniej mieszkałem na Olszynce Grochowskiej. Uwielbiam Stalową i całe te okolice. Znałem je wcześniej, ale gdy tu zamieszkałem, poczułem puls tego miejsca. Ma ono wspaniałą architekturę. Kamienice, podwórka, przejścia, tramwaj jadący ulicą jak w Lizbonie, piękne drzewa. Mieszkańcy to inna opowieść – wszyscy sobie mówią „dzień dobry” i nikogo to nie dziwi. W innych miejscach, na przykład na Mokotowie, jakby ktoś się tak zachował, to zaraz byłby podejrzany, że na pewno coś chce. Jest bliskość i otwartość. Ale nie będę idealizował – można tu też natrafić na zachowania, których by się nie chciało oglądać i usłyszeć słowa, których słyszeć by się nie chciało. Tak historia ukształtowała ten rejon Warszawy. Po to zresztą robimy te wszystkie imprezy kulturalne, by to się stopniowo zmieniało.
– Był Pan nauczycielem. Czy miał Pan wśród widzów także uczniów, ich rodziców i swoich kolegów-nauczycieli?
– Oczywiście. Zwłaszcza, że na prośbę dyrekcji występowałem nawet w mojej szkole. Ostatnio miałem wzruszające przeżycie, gdy podczas Festiwalu Grzesiuka, który prowadziłem, podeszła do mnie matka jednego z moich dawnych uczniów, który teraz studiuje we Włoszech, i powiedziała: „Nawet Pan nie ma pojęcia, ile Pan dla Michała zrobił”.
– Gdyby miał Pan scharakteryzować specyfikę warszawskiego folkloru – to co go wyróżnia?
– Jest kilka takich elementów. Gwara warszawska charakteryzuje się zdrobnieniami. W barze podadzą Panu nie szklankę, a szklaneczkę i zapytają, jak smakuje rosołek, a nie rosół. Nie jest to lekceważenie czy umniejszanie, lecz wyraz serdecznego stosunku i do rozmówcy, i do przedmiotów. Jest w niej dużo słów obcego pochodzenia. Dlaczego? Bo warszawiak zawsze lubił trzymać fason i używał słów zagranicznych na znak, że jest na czasie i dobrze wie, co się w świecie dzieje. Kiedyś zostałem zapytany, dlaczego w śpiewanych po warszawsku piosenkach słychać jak gdyby wschodnie zaciąganie. Odpowiedź jest prosta – Warszawa przez wiele lat była pod panowaniem caratu. Warszawską muzykę wyróżnia tremolo grane na banjo lub mandolinie oraz używanie akordeonu. Muszę coś opowiedzieć. Kilka lat temu występowałem w filmie produkcji luksemburskiej. Jakaś kobieta nagrała mój tekst na telefon, potem puknęła w smartfon i z automatu poleciał głos: „native speaker Warsaw…”. Program komputerowy rozpoznaje warszawską gwarę tak samo, jak na przykład słynny londyński cockney.
– Jako miłośnik polskiego kina muszę zapytać – czy jest jakiś film, który według Pana dobrze oddaje warszawski folklor?
– Jednego takiego tytułu nie podam, ale bardzo pod tym względem cenię kino międzywojenne, które jest dla mnie nieprzebranym źródłem inspiracji. Aktor Adolf Dymsza – właściwie każda jego rola naznaczona jest warszawskim stylem, warszawskim folkiem. A z filmów powojennych – lubię „Café pod Minogą” według Wiecha.
– A którą piosenkę o Warszawie lubi Pan najbardziej?
– „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie…” – ale przyszła mi ona do głowy dlatego, że rozmawiamy w maju. Bo za najpiękniejszą uważam piosenkę napisaną w ostatnim dniu Powstania Warszawskiego przez Alberta Harrisa, który przeżył wojnę i zmarł w 1974 roku w Ameryce. To on stworzył „Piosenkę o mojej Warszawie” – przejmujący utwór, w którego refrenie padają słowa „I wierz mi, Warszawo, prócz piosnki i łzy, jam gotów ci życie poświęcić”. Gdy śpiewam tę piosenkę w szkołach, to widzę, jakie wrażenie robi na tych dzieciakach, które na co dzień słuchają rapu. Warto jeszcze dodać, że Harris nigdy nie mówił o sobie „Żyd z Warszawy”, ale „Warszawiak żydowskiego pochodzenia”. Bycie warszawiakiem było dla niego najważniejsze.
Rozmawiał Rafał Dajbor