Zawsze chętnie zjem żurek, a krupnik – niechętnie
„Mieszkaniec” rozmawia o Powstaniu Warszawskim z Ryszardem Kalkhoffem, mieszkańcem Saskiej Kępy, samorządowcem, laureatem tytułu „Zacnego Mieszkańca 2011” .
Umawiając się ze mną na wywiad, powiedział Pan, że właściwie nie był Pan powstańcem, a kimś, kto pełnił funkcję „podaj, przynieś, pozamiataj”. Co to oznaczało w warunkach powstańczych?
Mogę mówić tylko o tym, co sam przeżyłem i zapamiętałem z tamtych czasów, gdy miałem 13 lat. Bez uogólniania. Z mojej pamięci wynika więc, że wszędzie tam, gdzie ludność cywilna mogła powstańcom nie przeszkadzać, to nie przeszkadzała, a tam, gdzie mogła pomóc – pomagała. A czynności pomocniczych było wiele. Przyniesienie czegoś, naprawienie, zszycie, sprzątnięcie, itp. Ktoś miał nożyczki – służył powstańcom w charakterze fryzjera. Sam także wykonywałem takie właśnie prace.
A gdzie zastało Pana powstanie?
Mieszkaliśmy przy Traugutta 1. Tuż przed upadkiem Starego Miasta w dom wjechał goliat i zostaliśmy zasypani w piwnicy. Na szczęście powstańcy byli już przy Traugutta 3, usłyszeli, jak mama stuka w mury i dokopali się do nas. Po przejściu przez Mazowiecką, plac Napoleona (dziś – plac Powstańców Warszawy), płonącą ul. Górskiego, Nowy Świat, słynną barykadę w Al. Jerozolimskich i dalszą tułaczkę doczekaliśmy momentu ewakuacji ludności cywilnej z Warszawy. Zostaliśmy z mamą i babcią przepędzeni wraz z innymi do obozu w Pruszkowie i po dość długim pobycie tam i przeganianiu z miejsca na miejsce, załadowani do bydlęcych wagonów ruszyliśmy w nieznane. Pociąg w pewnym momencie stanął, kazano nam wysiąść, pociąg odjechał… Okazało się, że jesteśmy w okolicach Jędrzejowa. Dotarliśmy do wsi Rembieszyce, tę nazwę do dziś pamiętam. Miejscowi rolnicy, którzy nas przyjęli, okazali się bardzo gościnni. Pamiętam pierwszy normalny posiłek – żurek, którym nas ugościli. Prawdziwy, wiejski żurek, z ziemniakami okraszonymi skwarkami. To było coś zupełnie wspaniałego. I proszę sobie wyobrazić, że tamte wrażenia zostały we mnie po dziś dzień. Zawsze chętnie zjem żurek, a krupnik – niechętnie. Coś zostało w głowie, że zupa z kaszą przypomina czas głodowania
A czy są konkretne chwile, które pozostały Panu do dziś w pamięci?
Walka o życie wyzwala w człowieku niesamowite siły. Gdy biegliśmy palącą się ulicą Górskiego, ktoś wrzucił mi na plecy ważący chyba
50 kg worek soi. Nigdy później nie udźwignąłbym takiego ciężaru. A wtedy, w tropikalnym skwarze pożarów, mając przy tym biegunkę, doniosłem ten worek do Nowego Światu. Pamiętam też moment, gdy w pierwszych dniach powstania czuło się prawdziwy powiew wiatru wolności i mszę powstańczą, podczas której nagle wybuchł śpiew „Boże, coś Polskę”. Po raz pierwszy w życiu poczułem wtedy, co to jest potęga pieśni, potęga muzyki, potęga słowa.
Jaką Warszawę zapamiętał Pan po powrocie do miasta?
Żeby po wyzwoleniu wrócić do Warszawy trzeba było mieć wydaną przez ówczesne władze przepustkę po polsku i rosyjsku. W niesamowitym ścisku ruszyliśmy pociągiem z Jędrzejowa do stolicy. Zastaliśmy ruiny miasta i naszego domu, gdzie zamieszkaliśmy w naszej piwnicy, obok innych przybyszów. Koczowaliśmy w niej jakiś czas, do momentu, w którym odnalazł nas mój tata, wracający z robót przymusowych w Rzeszy. Krakowskie Przedmieście wyglądało tak, że szło się nim po gruzach na których leżały resztki ludzkiego dobytku, a czasem i ludzkie szczątki. Gdybym dziś coś takiego zobaczył na własne oczy, chyba bym zemdlał z wrażenia. A wtedy był to – niestety – normalny obrazek. Ci, co już wrócili do Warszawy, porządkowali co się dało, trwały także ekshumacje. Dała też o sobie znać przedsiębiorczość warszawiaków – w porzuconym wagonie tramwajowym przy ul. Marszałkowskiej ktoś uruchomił bar z flakami. Tak zaczynała się powojenna warszawska gastronomia. Nie wiem, czym myśmy za te flaki płacili, przypuszczam, że polegało to głównie na handlu wymiennym. Ojciec był chemikiem-cukrownikiem i zaproponowano mu pracę przy przejmowaniu cukrowni na ziemiach odzyskanych. I tak na kilka lat znaleźliśmy się w Malborku.
Od jak dawna jest Pan saskokępianinem? No i czym Pan się zajął w dorosłym życiu?
Saskokępianinem jestem od 1965 roku, czyli od sześćdziesięciu lat. Saska Kępa jest moją małą ojczyzną. A jeśli chodzi o drugą część pańskiego pytania: moim marzeniem zawsze były studia humanistyczne i służba w dyplomacji, ale o tym w tamtych czasach nie można było nawet pomarzyć, to było zastrzeżone dla działaczy partyjnych. Zdawałem na Politechnikę Warszawską i dostałem się za drugim podejściem, bo musiałem przez rok pracować by zdobyć punkty, ponieważ punktów za pochodzenie nie miałem. Politechnikę skończyłem jako inżynier-mechanik. Na mocy nakazu pracy zostałem zatrudniony w PKS-ie. Po wygaśnięciu nakazu pracy, pozostałem w branży transportowej. Karierę zawodową ograniczyłem sobie sam, odmawiając wstąpienia do jedynie słusznej partii, czyli PZPR. W roku 1989 wszedłem całym sercem w organizowanie i pracę w Komitecie Obywatelskim Praga-Południe. Pierwszym naszym działaniem było przygotowanie i przeprowadzenie wyborów 4 czerwca 1989. Wreszcie, po okresie zniewolenia, mogłem mieć inicjatywę i realizować swoje pomysły na rzecz mieszkańców dzielnicy. Byłem radnym czterech kadencji rady dzielnicy Praga-Południe i wielu kadencji samorządu mieszkańców Saskiej Kępy. Stałem się wtórnym analfabetą jako inżynier, za to samorządowcem jestem do dzisiejszego dnia, choć z powodu wieku ograniczyłem już mocno swoją działalność.
A jak Pan ocenia bezmyślne lub instrumentalne wykorzystywanie powstańczych symboli?
Wiem, że im więcej lat upływa od jakiegoś wydarzenia, tym mniej jest tych, którzy to wydarzenie przeżyli i którzy czują jego ciężar gatunkowy. Wydarzenie takie najpierw staje się czymś, o czym opowiadają inni, a potem jest już tylko faktem z podręcznika do historii. Symbole, które w powstaniu były świętością – jak biało-czerwona opaska – dziś stały się symbolem pamięci. Czasem powinny one być wykorzystywane z większym dla nich szacunkiem.
Rozmawiał: Rafał Dajbor
gazeta Mieszkaniec
Warszawski Lokalny Portal Informacyjny Mieszkaniec